3.27.2013

Kiedy konserwatyzm i demokratyzm stają się neopogaństwem

Wybór kardynała Bergoglio na głowę Stolicy Apostolskiej uruchomił kolejną lawinę medialnej krytyki skierowanej pod adresem Kościoła katolickiego. Papieżowi zarzucono między innymi, że ma konserwatywne poglądy, czyli że sprzeciwia się aborcji albo małżeństwom par homoseksualnych. Ataki środowisk lewicowych na konserwatywne rzekomo służyć mają promowaniu tolerancji, podczas gdy de facto stanowią próbę ustanowienia nowego totalitaryzmu światopoglądowego. Kościół katolicki oczywiście stoi na przeszkodzie do zaprowadzenia takiego nowego ładu światowego.

Konflikt między ośrodkami promującymi "postępowy" światopogląd, które powoli podporządkowują sobie rządy tzw. państw cywilizowanych, i Kościołem katolickim zmusza do postawienia na nowo pytania o stosunek chrześcijan do władzy państwowej. Jest to pytanie stare jak samo chrześcijaństwo. Jednakże, m.in. na skutek omamienia wielu chrześcijan wiarą w zbawczą moc demokracji, ostatnimi czasy było ono stawiane zbyt rzadko. Pogłębianie się konfliktu między lewicowymi ośrodkami kształtującymi opinię publiczną (czyli "wolę suwerennego ludu") a Kościołem sprawia, że chrześcijanie muszą je sobie postawić na nowo.
 
W artykule opublikowanym przed świętami Bożego Narodzenia na łamach Financial Times papież Benedykt XVI zawarł kilka ważnych uwag dotyczących zagadnienia stosunku chrześcijan do władzy państwowej. Warto przyjrzeć się temu tekstowi.
 
Przytaczając polecenie Jezusa „Oddajcie cesarzowi, co cesarskie, a Bogu, co należy do Boga”, papież przypomniał, że chrześcijanie "Cesarzowi oddają jednak tylko to, co cesarskie, a nie to, co należy do Boga. Dlatego na przestrzeni wieków chrześcijanie niejednokrotnie musieli odrzucać niektóre roszczenia cesarza. Było tak w starożytnym Rzymie w dobie kultu imperatorów oraz w niedawnych reżimach totalitarnych" (cytat za: http://gosc.pl/doc/1401589.Papiez-na-lamach-Finacial-Times). Papież wskazał, że polecenie Jezusa skierowano było zarówno przeciwko upolitycznieniu religii, jak i przeciwko deifikacji władzy ziemskiej, gdyż tak jak Mesjasz nie był cesarzem, tak i cesarz nie był Bogiem. Papież przypomniał, że na przestrzeni wieków władza doczesna często próbowała postawić siebie w miejsce Boga. I "kiedy Chrześcijanie odmawiają złożenia pokłonu fałszywym bogom, którzy są im dzisiaj proponowani, to nie z powodu ich staroświeckiego światopoglądu. Raczej dlatego, że są wolni od skrępowania ideologiami i inspirowani tak wzniosłą wizją ludzkiego przeznaczenia, że nie mogą układać się z niczym, co ją podkopuje" ("When Christians refuse to bow down before the false gods proposed today, it is not because of an antiquated worldview. Rather, it is because they are free from the constraints of ideology and inspired by such a noble vision of human destiny that they cannot collude with anything that undermines it", oryginalne źródło: http://www.ft.com/cms/s/0/099d055e-4937-11e2-9225-00144feab49a.html#ixzz2J0JVfltd). Papież przypomina, że narodziny Chrystusa kończą stary porządek świata pogańskiego, w którym roszczenia cesarza nie były kwestionowane. Wraz z narodzeniem Chrystusa pojawił się bowiem nowy król, którego władza nie opiera się na sile armii, ale na potędze miłości. Kończąc swój artykuł, papież podkreślił, że Chrystus przynosi nadzieję wszystkim tym, którzy – tak samo jak on – żyją na marginesie społeczeństwa. Benedykt XVI przypomniał także, że ze żłóbka Chrystus wzywa chrześcijan do życia jako obywatele Jego wiecznego królestwa. Królestwa, które wszyscy ludzie dobrej woli mogą pomóc budować już tutaj na ziemi.
 
Osią artykułu papieża – poprzednika zdaje się być sformułowanie, że tak jak Mesjasz nie był cesarzem, tak cesarz nie był Bogiem. Wskazuje ono na to, że chrześcijanin ma dwóch odrębnych panów, którym winien jest posłuszeństwo. Oznacza to także, że sytuacja chrześcijan zaczyna komplikować się wtedy, gdy władza doczesna stawia im wymagania, które wykluczają albo ograniczają możliwość realizowania ich powołania do budowania Królestwa Bożego. Wystąpienie konfliktu między Bogiem a cesarzem siłą rzeczy prowadzi do tego, że każdy katolik musi podjąć decyzję, jak w danej sytuacji powinien się zachować. Może spróbować żyć niejako „w rozkroku", albo całkowicie opowiedzieć się po jednej ze stron.
 
Nowoczesne ideologie eliminują to, co Boskie, a tym samym uwalniają ludzi od konieczności ciągłego rozwiązywania dylematów wynikających z posiadania dwóch panów. Istotę ideologicznego modernizmu można wyrazić za pomocą słów Hegla o konieczności pojednania się z doczesnością ("przestania patrzenia w zaświaty"). Oznaczają one nic innego jak dążenie do całkowitego wyeliminowania z życia doczesnego tego, co Boskie. Człowiek nowoczesny, czyli taki, który całkowicie podporządkował się ideologii modernizmu, nie musi rozstrzygać takich właśnie dylematów. Jego jedynym panem jest cesarz (którego najczęściej uosabia(ją) lud albo technokratyczne elity).
 
Ideologia modernizmu nie wzięła się jednak znikąd. Tak naprawdę jest ona współczesnym symptomem choroby, która trawi ludzkość już od początku nowożytności. Wtedy bowiem dokonane zostało oddzielenie polityki od religii, metafizyki i etyki. Ojcami chrzestnymi nowożytnej koncepcji państwa i polityki byli m.in. Machiavelli i Hobbes. Przede wszystkim Machiavelli wprowadził nowe pojęcie realizmu politycznego, zgodnie z którym realne patrzenie na rzeczywistość oznacza odrzucenie tego, co duchowe. Takie pojęcie realizmu stało się podstawą wielu konserwatywnych doktryn politycznych, w tym przede wszystkim konserwatyzmu pruskiego.
 
Korzeni nowożytnej koncepcji realizmu politycznego należy szukać w nowożytnym pesymizmie antropologicznym. Jego reprezentantami byli nie tylko tacy świeccy autorzy jak wymienieni już Machiavelli i Hobbes, ale także i Marcin Luter. Zgodnie z ich koncepcją, człowiek jest istotą na wskroś złą i potrzebuje silnego państwa, które będzie neutralizować tkwiące w nim zło. Skrajny pesymizm antropologiczny jest jednakże zamaskowanym "pesymizmem teistycznym". Sprowadza się on bowiem do przekonania, że Królestwo Boże w żaden, nawet szczątkowy sposób nie może urzeczywistnić się na tym świecie. Skrajny pesymizm antropologiczny i powiązany z nim "realizm" stoją więc na stanowisku, że światem rządzi zło (siła), a nawoływanie do realizowania nauki Chrystusa jest niczym więcej jak naiwnym idealizmem. Jest to więc cyniczne rzucenie wyzwania Bogu, który rzekomo jest zbyt słaby, by mógł przemóc władzę Cesarza.
 
Skutkiem nowożytnego realizmu politycznego stała się więc apoteoza siły i przemocy jako podstawowego środka realizowania celów politycznych. Nie mogło też być inaczej. W momencie kiedy ludzkość została zwolniona z realizowania obowiązków wynikających z uczestnictwa w Królestwie Bożym, nieuchronnie musiała nastąpić eskalacja siły i przemocy. A to utwierdziło pesymistów antropologicznych w przekonaniu, że cesarz ma nie tylko prawo, ale i obowiązek sięgnąć po pełnię władzy. I tak np. w Prusach miejsce Gloria Dei zajęła pruska gloria.
 
Nowożytny pesymizm antropologiczny i wynikający z niego kult państwa doczekały się swojej dialektycznej negacji czyli marksizmu. Zgodnie z teorią Marksa, człowiek jest dobry, złe natomiast są opresywne stosunki społeczne. Na gruncie marksizmu wyeliminowanie zła ze świata może więc dokonać się wyłącznie poprzez zniszczenie opresywnych instytucji społecznych.
Pruski konserwatyzm (prawicę heglowską) oraz marksizm (lewicę heglowską) łączy wspólne przekonanie, że w świecie doczesnym nie ma miejsca na choćby szczątkową realizację Królestwa Bożego. U podłoża obu światopoglądów leży przekonanie, że Bóg nie ma żadnego wpływu na bieg wydarzeń w świecie ludzi, a świat doczesny nie dostaje żadnego wsparcia ze strony świata duchowego. Zarówno więc pruski konserwatyzm, jak i marksizm są po prostu neopogaństwem.
 
Tak jak przypomniał papież Benedykt XVI w cytowanym wyżej tekście, Kościół katolicki stoi na straży poglądu, że człowiek, tutaj i teraz, może choć częściowo realizować swoje powołanie do bycia obywatelem Królestwa Bożego. Królestwo Boże nie może jednak w pełni zrealizować się w świecie doczesnym, gdyż tak długo, jak człowiek obarczony jest grzechem pierworodnym, nie da się ze świata wyeliminować zła. Nie oznacza to jednak, że podjęcie indywidualnego wysiłku na rzecz szerzenia Dobrej Nowiny jest wyrazem "braku realizmu". Niestety, wielu współczesnych katolików "układa się" z różnymi ideologiami, które próbują to, co Boskie, w całości zastąpić przez to, co cesarskie. Demokratyzm, koncepcja praw człowieka, liberalizm ekonomiczny, koncepcja państwa opiekuńczego, czy też technokratyzm wtedy stają się ideologiami, kiedy zaczynają absolutyzować to, co doczesne, i tracą z horyzontu "wzniosłą wizję ludzkiego przeznaczenia", o której pisał Benedykt XVI.
 
Na pewno należy także wspomnieć o pokusie ucieczki od świata i zamknięcia się w grupie religijnej, której ulegają również niektórzy katolicy. Taki sekciarski i zgettoizowany (na własne życzenie) katolicyzm oznacza dobrowolną rezygnację z aktywnego kształtowania doczesności.
 
Jakie konkretne wskazówki należy wyciągnąć ze słów Benedykta XVI? Przede wszystkim należy sobie zadać pytanie, na ile konserwatyści sami mają przed oczami "wzniosłą wizję ludzkiego przeznaczenia", a na ile działają wyłącznie w obrębie "paradygmatu cesarskiego". Czyż nie jest bowiem tak, że wielu konserwatystów jedzie na tym samym wózku co ich przeciwnicy? A przecież życie katolików, aż do skończenia świata, będzie nacechowane wewnętrznym napięciem wynikającym z przynależności do dwóch różnych porządków, duchowego i doczesnego. Każda próba wyeliminowania tego napięcia stanowi przejaw neopogaństwa albo nie mniej szkodliwego purytanizmu. Sytuacji trwania w takim napięciu nie należy jednak postrzegać wyłącznie w ciemnych barwach. Stanowi ona także wyzwanie i szansę na to, by ćwiczyć się w cnocie rozsądku czy też męstwa. Katolicy muszą bowiem ciągle uczyć się umiejętności rozróżniania spraw naprawdę ważnych, o które trzeba walczyć aż pod grób, od tych, których zwalczanie prowadzi czasem do jeszcze większego zła.  

3.21.2013

Chesterton jako propagandzista

"Działalność Chestertona jako „propagandzisty” stała się przedmiotem pracy doktorskiej pt. „Gilbert Keith Chesterton als Propagandist” („Gilbert Keith Chesterton jako propagandzista”), napisanej przez Gretel Hoffmann i wydanej w 1937 roku w Dreźnie.  Informacje dotyczące miejsca i czasu wydania tej książki sugerują, iż bynajmniej nie jest ona przychylna temu znanemu apologecie chrześcijaństwa. Tak też jest w rzeczywistości. Książka Gretel Hoffmann napisana jest w duchu obowiązującej wtedy w Niemczech ideologii narodowego socjalizmu. Z kilku powodów praca zasługuje jednak na uwagę."



3.11.2013

Neokolonializm w natarciu (3)

Część pierwsza: http://magdalenazietek.blogspot.de/2012/11/neokolonializm-w-natarciu.html


"Mimo różnic pomiędzy kolonializmem zamorskim a środkowoeuropejskim, oba miały wspólne cechy. Przynosiły uzależnienie gospodarcze, hamowały rozwój społeczeństwa, wprowadzały patologie społeczne i kulturalne, przekształcały mapy mentalne świata i niwelowały prestiż. Podobnie również tłumaczyły przyczyny podboju. W obu wypadkach podkreślano niezdolność podbijanego do samodzielnego sprawowania władzy oraz ucisk mniejszości." (Ewa Thompson "O kolonizacji Europy Środkowej", http://rebelya.pl/post/2497/ewa-thompson-o-kolonizacji-europy-srodkowej)


Ewa Thompson zajmuje się zjawiskiem kolonizacji Europy Wschodniej w wielu swoich tekstach. Problematykę neokolonializmu analizuje m.in. na przykładzie kształtowania europejskiej i światowej kultury pamięci przez narratorów państw imperialnych. W pierwszej części artykułu przywołałam tekst tej autorki, w którym krytykuje postmodernistyczną koncepcję pamięci (leży ona u podstaw m.in. niemieckiej polityki historycznej). Zdaniem Thompson, założenia tej koncepcji usuwają pamięć państw słabszych z europejskiej i światowej pamięci oraz implikują, iż dyskursem rządzą siła i władza, a nie argumenty i fakty (Postmodernizm, pamięć, logocentryzm, w: (Nie)Obecność. Pominięcia i przemilczenia w narracjach XX wieku, redakcja naukowa Hanna Gosk, Bożena Karwowska, Warszawa 2008, s. 37 – 53). Przypomnijmy: koncepcja ta zakłada rozróżnianie wydarzeń i faktów. Fakt to działalność, aktywność  realna, natomiast  wydarzenie to fakt, który przez pewną grupę społeczną został uznany za ważny i stał się elementem jej pamięci. Postmodernistyczna polityka historyczna ma na celu konstruowanie pamięci społecznej poprzez świadome podnoszenie wybranych faktów do rangi wydarzeń. Podniesienie faktów do rangi wydarzeń jest przy tym procesem technicznym, który wymaga określonych nakładów finansowych, jak również posiadania odpowiedniego zaplecza instytucjonalnego. Taka koncepcja preferuje oczywiście państwa silniejsze, natomiast marginalizuje słabsze.

3.04.2013

Bądź osobą, myśl… Kilka refleksji filozoficznych na temat filmu „Hannah Arendt”

Film "Hannah Arendt" (2012) jest trzecim dziełem duetu reżyserki Margarethe von Trotta oraz aktorki Barbary Sukowej, poświęconym znanym postaciom kobiecym. Barbara Sukowa zagrała już u von Trotty w "Róży Luxemburg" (1986) oraz w filmie "Wizja z życia Hildegardy z Bingen" (2009). Tym razem wcieliła się w postać żydowsko-niemiecko-amerykańskiej filozofki i działaczki społecznej, Hanny Arendt.
Akcja filmu toczy się w latach 1960-1964 i koncentruje się na wydarzeniach związanych z procesem Eichmanna. Jako korespodentka czasopisma "The New Yorker", Hannah Arendt z bliska obserwowała proces niemieckiego zbrodniarza. Do Jerozolimy jechała z przekonaniem, że uda jej się stanąć twarzą w twarz ze "złem radykalnym", o którym pisała w swojej słynnej pracy pt. "Korzenie totalitaryzmu". Arendt postawiła w niej tezę, że wraz z nazizmem pojawiło się zło radykalne, którego ludzkość wcześniej nie znała. Chantal Delsol w tekście pt. ""Banalność" zła" tak oto referuje jej stanowisko:

""Radykalne" znaczy tu "absolutne". Nie istnieje ani nie istniało nic podobnego: "Czyściec reprezentują obozy pracy w Związku Radzieckim, w których zaniedbywanie jest połączone z bezładną pracą przymusową. Piekło, w najdosłowniejszym znaczeniu, ucieleśniały udoskonalone przez nazistów typy obozów, w których całe życie było dokładnie i systematycznie zorganizowane z myślą o jak najdotkliwszej udręce" – pisze w "Korzeniach totalitaryzmu". Zwróćmy uwagę na wyrażenia: "piekło w najdosłowniejszym znaczeniu" oraz "udoskonalone". Obozy nazistów wyglądają tu jak "inna planeta". Poczucie nierealności, które ogarnia nas, kiedy próbujemy pojąć ich rzeczywistość, dobrze pokazuje, że ten system, charakteryzujący się "absolutnym obłędem" daje wgląd w coś, czego, jak się wydawało, nigdy na tej ziemi nie spotkamy: w zło absolutne. Arendt z okresu "Korzeni totalitaryzmu" skłonna jest traktować nazizm jako zło metafizyczne, różniące się jakościowo od innych barbarzyństw w historii".[1]
Wbrew oczekiwaniom Arendt, Eichmann okazał się jednak nie być diabłem wcielonym, ani nikim, kogo można by uznać za egzemplifikację zła radykalnego. Pod wpływem zeznań oskarżonego jej spojrzenie na sprawę zmieniło się, i to dość radykalnie. Swoje przemyślenia zawarła w kilku artykułach opublikowanych w "The New Yorker", a następnie w książce pt. "Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła". Publikacje wywołały olbrzymi skandal, a sama Arendt stała się obiektem ataku ze strony przyjaciół, amerykańskich intelektualistów, mediów, a przede wszystkim środowisk żydowskich.
Autorki scenariusza, Pam Katz i Margarethe von Trotta, pokazały Arendt jako osobę, która dążyła do jak najpełniejszego zrozumienia otaczającej ją rzeczywistości. Sprawa relacji między myśleniem a działaniem odgrywała dużą rolę w filozoficznym dorobku Arendt. Była także ściśle powiązana z jej własnym stosunkiem do świata. Również Holocaust był dla tej intelektualistki fenomenem, który powinien stać się przedmiotem racjonalnej refleksji. Autorki scenariusza filmu skoncentrowały się przede wszystkim na pokazaniu procesu dojrzewania jej nowego sposobu spojrzenia na sprawę zbrodni nazistowskich, a także sposobu, w jaki Arendt broniła się przed atakami ze strony swoich przeciwników. De facto głównym bohaterem filmu jest … myślenie, które często musi być wsparte cnotą męstwa, a więc odwagą mówienia rzeczy niepopularnych, za to popartych merytorycznymi argumentami.
Przyjrzyjmy się więc bliżej, jakiej przemianie uległo stanowisko Arendt podczas przysłuchiwania się procesowi Eichmanna. Przywołajmy raz jeszcze słowa Chantala Delsola:
"Obserwując oskarżonego, była przede wszystkim zaskoczona jego niepokojącą normalnością. Co oznacza "normalność"? Psychiatrzy zapewnili, że Eichmann nie jest szaleńcem. Przede wszystkim jednak nie wykazywał on żadnych cech charakterystycznych dla sadysty: chęci zadawania cierpienia, ostentacyjnego cynizmu czy szyderczej pogardy dla ludzi. W rzeczywistości wbrew "wszystkim wysiłkom oskarżenia każdy mógł się przekonać, że ten człowiek nie jest "potworem", jednak doprawdy trudno się było oprzeć wrażeniu, że jest błaznem" – pisze Arendt. Uświadamia sobie, że współpracownicy nazizmu nie byli "mordercami z natury", ale prostymi ludźmi, którzy słuchali rozkazów i nie rozumieli, dlaczego zarzuca się im lojalność – uznawaną generalnie za cnotę. "Normalność owa – konkluduje – była dużo bardziej przerażająca niż wszystkie potworności wzięte razem", ponieważ zwykły człowiek popełniał zbrodnie, nawet o tym nie wiedząc. W ten sposób Arendt odkrywa "straszną, niewypowiedzianą i niewyobrażalną banalność zła". "Banalność" nie oznacza, że należy uznać nazistów za niewinnych, przyjmując, iż wszyscy mogliby postąpić tak samo. Nie znaczy też, że chodzi o coś błahego: zbrodnia zawsze jest zbrodnią. Ale znaczy, że zło absolutne nie istnieje na tej ziemi (w przeciwnym razie znajdowałoby się właśnie w totalitaryzmie), ponieważ "przy najlepszej woli nie sposób odkryć u Eichmanna żadnej diabelskiej czy demonicznej głębi". I odrzuciwszy zło absolutne w porządku Absolutu, który tutaj nie istnieje, Arendt ponownie umieszcza nazizm w historii, porównując go z innymi jej potwornościami.[2]
W jednym z filmowych dialogów Arendt, w Jerozolimie, zwraca się do swoich znajomych ze słowami, że Eichmann nie jest Mefistofelesem. Podkreśla jego przeciętność i pewnego rodzaju tępą bezmyślność. Już wtedy teza ta spotyka się z niezrozumieniem ze strony jej rozmówców, co nie powstrzymuje Arendt przed umacnianiem się w takim właśnie przekonaniu.
Uwagę Arendt przyciąga sposób obrony Eichmanna, który posługiwał się skrajnie biurokratycznym i pozbawionym wszelkich emocji językiem. Eichmann stanął przed sądem nie jako odpowiedzialna za swoje czyny osoba, tylko jako funkcjonariusz państwowy (Leiter des Referats IV D 4, IV B 4), który odpowiedzialność za własne decyzje ponosi wyłącznie przed swoimi przełożonymi. Samego siebie przedstawił jako urzędnika, który rzetelnie wypełniał polecenia płynące z góry. Niewątpliwą wartością filmu jest wykorzystanie w nim oryginalnych nagrań z procesu, dzięki czemu widz ma okazję zobaczyć i usłyszeć fragmenty wypowiedzi Eichmanna. Warto nadmienić, że podczas procesu oskarżony zamnkięty był w szklanej komorze (w filmie nazwanej "szklaną klatką"), co miało podkreślić powszechnie przyjętą tezę o jego demoniczności.
Eichmann nigdy nie okazał najmniejszego poczucia winy. W filmie pokazany został fragment, w którym jeden z oskarżycieli zadaje mu pytanie o to, czy kiedykolwiek miał skrupuły moralne. Odpowiedź Eichmanna jest interesująca. Stwierdził bowiem, że oczywiście miał różne wątpliwości, ale nie były one do pogodzenia ze sprawowaną przez niego funkcją. Z tego powodu niejako był zmuszony do podzielenia swojej osobowiści na dwie, niepowiązane ze sobą części: sumienia i nazistowskiego urzędnika. Dualistyczne współistnienie obu tych części dawało mu możliwość ucieczki przed moralną odpowiedzialnością, gdyż w razie wystąpienia jakichkolwiek wątpliwości na podorędziu miał Eichmann "służbową" część swojej osoby. Od "służbowej części" mógł natomiast zawsze uciec w stronę tej moralnej, z czego jednakże nie wyniknęły żadne konkretny czyny. Eichmann stwierdził bowiem, że opór i tak by nic nie zmienił. Uznał, iż nie miało sensu polewać wodą rozżarzonego kamienia, gdyż prędzej woda by wyparowała, niż kamień by się schłodził. Uwadze oskarżyciela, że gdyby jednak wszyscy wykazali się odwagą cywilną, to opór byłby skuteczny, Eichmann przytaknął. Zaznaczył jednak, że musiałoby to dotyczyć przede wszystkim osób zajmujących wyższe stanowiska w hierarchii.
Warto na chwilę zatrzymać się nad jego odpowiedzią, gdyż jest ona interesująca z punktu widzenia jednej z najważniejszych dyskusji z zakresu filozofii polityki, dotyczącej problemu zepsucia natury człowieka i roli państwa w poskramianiu jego złych popędów. Wielu konserwatystów stoi na stanowisku radykalnego pesymizmu antropologicznego, uważając, że tylko państwo może obronić przed sobą doszczętnie zepsutych moralnie ludzi. Problematyczność tego stanowiska polega na tym, że przy przyjęciu skrajnego pesymizmu antropologicznego, funkcje państwowe również muszą sprawować doszczętnie zepsuci moralnie ludzie. Przedstawiciele skrajnego pesymizmu antropologicznego muszą więc uczciwie przyznać, że niezamierzonym przez nich punktem dojścia jest sytuacja, w której… ryba psuje się od głowy. I dokładnie przed tym ostrzegała inna postać odegrana wcześniej przez Barbarę Sukową, św. Hildegarda z Bingen: "Góry (…) zamiast nieustępliwie zacieśniać swe kontakty z Bogiem tak, aby stać się światłością świata, pozostają niedbałe i zamknięte”.[3] Postawę Eichmanna – i innych nazistowskich zbrodniarzy – można potraktować jako wypełnienie się tych właśnie słów niemieckiej świętej.
Kwestia pesymizmu antropologicznego (która nie została poruszona w filmie) prowadzi nas z powrotem do rozważań Arendt na temat natury zła. Zdaniem Arendt główną przyczyną powstania zbrodnicznej machinerii w III Rzeszy była zbiorowa ucieczka wielu Niemców od swojej osobowej natury. O Eichmannie Arendt mówi, że przestał chcieć być osobą: przestał myśleć, czuć i podejmować wolne decyzje. Dodaje, że nie był on głupi, tylko bezmyślny. Ostatecznie stwierdza, że nawajżniejszą lekcją, którą można było odrobić w Jerozolimie, było odkrycie, że taka właśnie bezmyślność i utrata kontaktu z rzeczywistością mogą wyrządzić dużo więcej zła niż wszystkie niebezpieczne popędy tkwiące w człowieku razem wzięte. Arendt powoływała się przy tym na klasyczną koncepcję natury człowieka, zgodnie z którą myślenie polega na umiejętności odróżniania prawdy od fałszu, dobra od zła. Jej zdaniem u podstaw systemu nazistowskiego legła wręcz niechęć Niemców do działania jako osoby, gdyż to związane byłoby z zadaniem sobie trudu odróżniania dobra od zła i zadawaniem sobie pytań o prawdę i kłamstwo. Na tym, jej zdaniem, polega też "banalność" zła: zło wynika z lenistwa i działania w mechaniczny, a więc tępy, bezmyślny sposób.
Arendt wskazała, że cały system stworzony przez nazistów czynił ludzi – jako osoby – zbędnymi, gdyż nie tylko sprawcy, ale też i ofiary zostały pozbawione możliwości realizacji swojej osobowej natury. Funkcjonowanie obozów koncentracyjnych opierało się na założeniu, że kara nie jest powiązana z winą, że za pracę nie należy się odpowiednie wynagrodzenie, że rzeczywistość jest jednym wielkim nonsensem. Arendt zarzuciła nazistom, że demoralizowali całą Europę, w tym także ofiary. Słowa te wypowiedziała m.in. w konkteście zarzutów, jakie skierowała pod adresem Judenratów, które ściśle współdziałały z Eichmannem w realizacji jego przedsięwzięcia. Jej zdaniem, rola Judenratów w przeprowadzeniu Holokaustu była "najciemniejszym epizodem w całej tej mrocznej historii".
Podsumowując zmianę swojego stanowiska, Arendt stwierdziła, że radykalne i głębokie może być tylko dobro. Zło natomiast jest skrajne (ekstremalne).
Dla autorek scenariusza potwierdzeniem diagnozy Arendt, dotyczącej "banalności", zła zdaje się być nagonka, która została rozpętana przeciwko Arendt po opublikowaniu jej artykułów w "The New Yorker" . Arendt zarzucono, że próbuje usprawiedliwić Eichmanna i zwolnić go z odpowiedzialności za jego czyny. Wielkie emocje wywołało oczywiście oskarżenie Arendt pod adresem Judenratów. Zdaniem jej przeciwników, Arendt próbowała zatrzeć różnicę między sprawcami a ofiarami. Przypisywano jej brak wrażliwości i uczuć, arogancję i co ciekawe, wyniosłość niemieckiej intelektualistki. Niektórzy posunęli się nawet do tego, by uznać ją za nazistkę. Dostała wiele listów z pogróżkami, nawet Mosad próbował powstrzymać ją przed publikacją książki. W środowiskach żydowskich została zorganizowana akcja mająca na celu zdyskretowanie jej osoby, również kariera naukowa Arendt zawisła na włosku. Przede wszystkim jednak odwróciło się od niej wielu bliskich przyjaciół.
Arendt nie ugięła się pod naciskiem opinii publicznej i nie wycofała z zajmowanego przez siebie stanowiska. Reakcje na jej teksty nazwała histerią, która wynika z braku podjęcia jakiejkolwiek próby intelektualnego zmierzenia się z przedstawionymi przez nią tezami. Nienawiść, z którą spotkała się ze strony wielu wykształconych ludzi, określiła jako wynik tej samej bezmyślności, która doprowadziła do śmierci wielu milionów Żydów. Jej słowa zawierały ostrzeżenie przed możliwością pojawienia się kolejnej wielkiej tragedii, której zapobiec może tylko dogłębne rozpoznanie przyczyn tej ostatniej.
Film pokazuje, że wielu intelektualistów oraz innych osób opowiedzialnych za kształtowanie opinii publicznej dołączyło się do nagonki na Arendt z powodu czystego oportunizmu. W filmie pojawia się scena, w której przyjaciółka Arendt, Mary McCarthy zarzuca jej oponentom rażący brak odwagi i oportunizm, a nawet sugeruje, że niektórzy z nich próbują w ten sposób zrobić karierę. Autorki scenariusza wykorzystały sprawę takiej właśnie reakcji opinii publicznej do tego, by pokazać mechanizmy kształtowania się opinii publicznej w nowoczesnych i wydawałoby się, wolnych i otwartych społeczeństwach. Sprawa Arendt dobitnie pokazała, że podstawą roprzestrzeniania się wielu poglądów nie jest ich merytoryczna zasadność. A o tym, które idee będą kształtować opinię publiczą, decydują różnego rodzaju mechanizmy. W grę wchodzi zderzenie się różnorakich interesów, logika rynku i związane z nią wywieranie presji na wydawców, oportunizm, konformizm, lenistwo intelektualne mas, które wolą trzymać się wygodnych mitów, niż zajmować się wymagającymi intelektualnie pytaniami.
Kwestia myślenia i odpowiedzialności osoby za czyny została w filmie w bardzo ciekawy sposób powiązana także z osobą Martina Heideggera, z którym Arendt w młodości miała romans. Jako studentka intensywnie przysłuchiwała się wykładom swojego mistrza, w których dużo mówił on na temat myślenia i rozumienia. W filmie pojawia się scena retrospektywna, w której młoda studentka Arendt dyskutując ze znanym już filozofem, zarzuca mu, że oddziela od siebie myślenie i czucie (namiętność, pasję). Jej zdaniem istnieje także coś takiego jak "namiętne myślenie" (leidenschaftliches Denken). Po przejęciu władzy przez nazistów w 1933 Arendt opuściła Niemcy. Heidegger wstąpił do NSDAP i zaczął służyć nowej władzy. Arendt nigdy nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że osoba takiego pokroju była w stanie poprzeć Hitlera i jego reżim. Po wojnie kilka razy spotkała się z Heideggerem. W filmie pojawia się scena, w której Arendt wprost mówi Heideggerowi, że spotkała się z nim właśnie po to, żeby zrozumieć jego zachowanie. Heidegger przyjął postawę dziecka, które nie rozumie świata dorosłych. Odparł jej mianowicie, że nie rozumie świata polityki i w tej kwestii jest jak małe dziecko, które chce się nauczyć rozumienia tych spraw. Arendt nalegała, aby wypowiedział się publicznie i skończył z milczeniem na temat swojego zachowania.
W konkteście tego wątku nasuwa się oczywiście refleksja na temat kondycji współczesnej filozofii, która powinna dawać ludziom wskazówki dotyczące odróżniania prawdy od fałszu, dobra od zła. Postawa Heideggera w stosunku do Hitlera i jego przestępczej bandy dobitnie pokazała, że współczesna filozofia także jest częścią problemu. W oczach wielu krytyków nowożytnej tradycji filozoficznej, takie są właśnie skutki odcięcia się nowożytności od klasycznej metafizyki, która zakłada istnienie obiektywnej prawdy. Zgodnie z klasyczną metafizyką, to obiektywna prawda jest przedmiotem filozoficznego namysłu, jej poznawanie powinno być również fundamentem działalności politycznej człowieka. W oczach klasyków, "filozof", który mówi o sobie, że nie rozumie świata polityki, nie może zasługiwać na miano filozofa…
Podsumowując, należy stwierdzić, że film porusza fundamentalne pytania dotyczące kondycji współczesnych społeczeństw. Po jego obejrzeniu autorce tego tekstu nasunęła się przede wszystkim refleksja dotycząca zdolności przetrwania nowoczesnych społeczeństw, które wykazują nikłe zainteresowanie prawdą, a w których o przekonaniach opinii publicznej decydują różnego rodzaju mechanizmy. Są to mechanizmy sterowane przez ludzi i sterujące ludźmi, którzy tak jak Eichmann, nie chcą być osobami.
Czy diagnoza Arendt dotycząca "banalności" zła jest ostatecznym wytłumaczeniem tamtych wydarzeń? Na pewno nie. Jednakże pytania, które postawiła, jak i odpowiedzi, których udzieliła, ciągle nie znalazły odpowiedniego miejsca w publicznej debacie na temat zbrodni nazistowskich. Przeciętny zjadacz chleba uwierzył już bowiem, że przyczyną Holocaustu były rzekomo chrześcijański antysemityzm i … brak demokracji. Taki stan rzeczy świadczy o tym, że przestrzeń publiczna już prawie doszczętnie została zadżumiona plagą tępej bezmyślności. Przed czym to Arendt swego czasu nas ostrzegała.
Magdalezna Ziętek
 
1. Chantal Delsol, "Banalność" zła, http://www2.tygodnik.com.pl/tp/2808/kraj05.php.
2. Tamże.
3. Za: Św. Hildegarda z Bingen wg Plinio Correa de Oliveira, http://konserwatywnaemigracja.com/?p=114.