Sprawa Brunona K. wciąż jest owiana tajemnicą. Jedna z jej interpretacji została
przedstawiona przez dziennikarzy Nowego Ekranu. Ich zdaniem, "Brunon K. nie był pomysłodawcą zamachu
ani autorem planu. Za wszystko odpowiadają agenci znajdujący się w grupie. To
oni także zobowiązali się do przeprowadzenia samobójczego ataku" (http://dziennikarze.nowyekran.pl/post/80571,sledztwo-ne-samobojczego-zamachu-mieli-dokonac-agenci-abw). Na razie nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy mają oni rację. Teoretycznie,
taki scenariusz jest jak najbardziej możliwy. Jak słusznie wskazuje Stanisław
Michalkiewicz w wywiadzie udzielonym 21 listopada TV Trwam, hodowanie
terrorystów jest starą i dobrze sprawdzoną metodą służb, używaną np. przez
carską Ochranę, NKWD czy też niemiecki Federalny Urząd Ochrony Konstytucji (Bundesamt
für Verfassungsschutz, BfV). Michalkiewicz przypomniał między innymi o próbie
delegalizacji niemieckiej partii neonazistowskiej NPD, która spełzła na niczym,
właśnie ze względu na obecność konfidentów Urzędu w strukturach kierowniczych
partii (http://www.fronda.pl/a/hit-internetu-stanislaw-michalkiewicz-o-brunobomberze,23930.html).
Informacja o polskim "Breiviku" obeszła świat, między innymi była szeroko komentowana w niemieckiej prasie. W końcu bardzo dobrze pasowała do uprawianej tam propagandy, pokazującej realność zagrożenia ze strony "polskich nacjonalistów". Sprawa Brunona K. jest jednak dobrą okazją do tego, żeby przyjrzeć się, jak niemieckie państwo walczy u siebie z "faszyzmem". Metody stosowane przez to państwo mogą bowiem rzucić trochę światła na sprawę Brunona K.
Najważniejszą niemiecką instytucją odpowiedzialną za "walkę z faszyzmem" jest wspomniany już BfV. BfV został powołany w 1950 roku w celu ochrony demokratycznego porządku RFN. Mimo tego, że instytucja do 1955 roku znajdowała się pod nadzorem Aliantów, znalazło w niej zatrudnienie wielu funkcjonariuszy Gestapo oraz innych nazistowskich urzędów. W 2009 roku została powołana specjalna komisja, której celem było zbadanie nazistowskiej przeszłości pracowników BfV. Raport, niestety, do tej pory nie został opublikowany.
Jedną z metod działania BfV jest inwigilacja sceny neonazistowskiej przez współpracowników BfV, tzw. V-Leute (będę ich nazywać konfidentami). Opłacani przez BfV konfidenci mają dostarczać swojemu zleceniodawcy informacji na temat środowisk neonazistowskich. Miałam kiedyś okazję porozmawiać na temat stosowania tej metody przez BfV z osobą, która pracuje dla innej niemieckiej instytucji zajmującej się walką z neonazizmem. Ze słów mojego rozmówcy wynikało, że konfidenci za swoją działalność w przeszłości dostawali dość spore wynagrodzenie, nawet 100 tys. DM rocznie. Co ciekawe, ich honoraria bardzo często w całości lądowały w kasach poszczególnych ugrupowań neonazistowskich. Faktycznie oznaczało to finansowanie ich przez państwo. I bynajmniej nie był to efekt uboczny metod stosowanych przez BfV, ale starannie zaplanowany i zorganizowany system, w którym naziści pracujący w BfV transferowali środki publiczne na wspieranie działalności swoich kumpli działających w "scenie podziemnej"… Ze słów mojego rozmówcy wynikało, że w międzyczasie proceder ten został ograniczony, nie był jednak w stanie powiedzieć, w jakim stopniu jest stosowany obecnie. W tej chwili jednak mamy do czynienia z innym zjawiskiem, którego mechanizm funkcjonowania jest troszkę inny, ale skutki dokładnie takie same. Otóż wielu neonazistów samorzutnie zgłasza się do współpracy z BfV, dostarczając tej instytucji mało wartościowych materiałów na temat działalności organizacji neonazistowskich. Pieniądze uzyskane dzięki takiej "współpracy" także lądują w kasach tych organizacji…
Co więcej, nie można wykluczyć, że neonazistowska partia NPD została założona właśnie przez BfV, rzekomo w celu umożliwienia sprawniejszej kontroli nad prawicowymi radykałami. Jedno jest pewne: partia w dużym stopniu kierowana jest przez agentów BfV, a sprawa wyszła na jaw podczas wspomnianej już próby przeprowadzenia delegalizacji NPD.
W 2001 roku do Federalnego Sądu Konstytucyjnego wpłynęło kilka wniosków o przeprowadzenie delegalizacji partii. W 2003 roku sprawa została umorzona. Sąd stwierdził, że wiele działań NPD inspirowanych było przez konfidentów BfV, ale nie był w staniu ustalić które. W związku z tym Sąd orzekł, że nie można zdelegalizować partii za działania, które być może były inspirowane przez funkcjonariuszy państwowych. Logiczne!
Kwestia delegalizacji NPD wróciła jak bumerang rok temu, kiedy ujawniona została sprawa neonazistowskiej grupy z Zwickau. Grupa składała się z trzech osób i była odpowiedzialna m.in. za zamordowanie ośmiu tureckich i jednego greckiego przedsiębiorcy w latach 2000-2006 oraz policjantki z miasta Heilbronn w 2007 r. Przestępcy, bez większy przeszkód, działali przez prawie 14 lat, a policja wpadła na nich trop dopiero po tym, jak członkini gangu, Beate Zschaepe, sama się do niej zgłosiła … (W tym samym dniu w domu w Zwickau, gdzie mieszkali przestępcy, wybuchła bomba). Niemiecką opinię publiczną zbulwersowała sprawa niejasnej roli BfV w całej tej sprawie. Jak czytamy w artykule GW na ten temat, "Nie brakuje spekulacji, że troje przestępców otrzymało od kontrwywiadu nową tożsamość w zamian za pomoc w infiltrowaniu sceny neonazistowskiej. Dzięki temu przez 14 lat policja nie wpadła na ich trop. Według informacji gazety "Bild" w zgliszczach domu w Zwickau znaleziono też fałszywe dokumenty tożsamości, podobne do tych, jakie otrzymują agenci służb specjalnych" (http://wiadomosci.wp.pl/kat,1356,title,Szokujace-morderstwa-w-Niemczech-neonazisci-atakuja,wid,13981395,wiadomosc.html?ticaid=1f987). Wielu przedstawicieli niemieckiej opinii publicznej domagało się zaprzestania wykorzystywania konfidentów przez BfV, m.in. po to, aby wreszcie można było przeprowadzić delegalizację NPD.
Jak do tej pory, BfV nie ugiął się pod naciskiem opinii publicznej i nadal zamierza opłacać swoich konfidentów. Argument jest zawsze ten sam: dzięki konfidentom środowisko neonazistów trzymane jest pod kontrolą, a przez to nie dochodzi do jego radykalizacji. Sytuacja jest więc patowa: konfidenci mają rzekomo zapobiegać radykalizacji neonazistów, a faktycznie chronią ich przed bardziej stanowczym rozprawieniem się z nimi ze strony państwa. De facto więc BfV roztacza parasol ochronny nad "faszystami", co jest przez nich skwapliwie wykorzystywane.
Jakie wnioski wypływają z tego dla sprawy Brunona K.? Różnica między RFN a Polską jest taka, że w Niemczech neonaziści rzeczywiście są, a państwo niby jakoś ich zwalcza, ale jakoś tak nie do końca. Natomiast w Polsce ABW samo musiało wyprodukować "faszystę", po to, by go w odpowiednim momencie, w medialnie spektakularny sposób "ustrzelić".
Po co? Prawdopodobnie rację ma Stanisław Michalkiewicz, który w kontekście sprawy Brunona K. wskazuje na inny niemiecki kazus, a konkretnie podpalenie Reichstagu przez nazistów. Z właściwą sobie ironią dodał Michalkiewicz, że w Polsce już nawet podpalać nie trzeba było: aby wywołać ogólną atmosferę zagrożenia, wystarczyło tylko zaaresztować domniemanego niedoszłego terrorystę... Zdaniem redaktora, sprawa może stać się impulsem do zaostrzenia kursu wobec polskich środowisk patriotycznych.
Na zakończenie chciałabym tylko dodać, że adwokatowi Brunona K. polecam zapoznanie się z aktami sprawy delegalizacji NPD. Może warto sięgnąć po sposób argumentacji przedstawiony przez Federalny Sąd Konstytucyjny: w końcu państwo nie może nikogo skazać za działania inspirowane przez państwowych funkcjonariuszy…
Informacja o polskim "Breiviku" obeszła świat, między innymi była szeroko komentowana w niemieckiej prasie. W końcu bardzo dobrze pasowała do uprawianej tam propagandy, pokazującej realność zagrożenia ze strony "polskich nacjonalistów". Sprawa Brunona K. jest jednak dobrą okazją do tego, żeby przyjrzeć się, jak niemieckie państwo walczy u siebie z "faszyzmem". Metody stosowane przez to państwo mogą bowiem rzucić trochę światła na sprawę Brunona K.
Najważniejszą niemiecką instytucją odpowiedzialną za "walkę z faszyzmem" jest wspomniany już BfV. BfV został powołany w 1950 roku w celu ochrony demokratycznego porządku RFN. Mimo tego, że instytucja do 1955 roku znajdowała się pod nadzorem Aliantów, znalazło w niej zatrudnienie wielu funkcjonariuszy Gestapo oraz innych nazistowskich urzędów. W 2009 roku została powołana specjalna komisja, której celem było zbadanie nazistowskiej przeszłości pracowników BfV. Raport, niestety, do tej pory nie został opublikowany.
Jedną z metod działania BfV jest inwigilacja sceny neonazistowskiej przez współpracowników BfV, tzw. V-Leute (będę ich nazywać konfidentami). Opłacani przez BfV konfidenci mają dostarczać swojemu zleceniodawcy informacji na temat środowisk neonazistowskich. Miałam kiedyś okazję porozmawiać na temat stosowania tej metody przez BfV z osobą, która pracuje dla innej niemieckiej instytucji zajmującej się walką z neonazizmem. Ze słów mojego rozmówcy wynikało, że konfidenci za swoją działalność w przeszłości dostawali dość spore wynagrodzenie, nawet 100 tys. DM rocznie. Co ciekawe, ich honoraria bardzo często w całości lądowały w kasach poszczególnych ugrupowań neonazistowskich. Faktycznie oznaczało to finansowanie ich przez państwo. I bynajmniej nie był to efekt uboczny metod stosowanych przez BfV, ale starannie zaplanowany i zorganizowany system, w którym naziści pracujący w BfV transferowali środki publiczne na wspieranie działalności swoich kumpli działających w "scenie podziemnej"… Ze słów mojego rozmówcy wynikało, że w międzyczasie proceder ten został ograniczony, nie był jednak w stanie powiedzieć, w jakim stopniu jest stosowany obecnie. W tej chwili jednak mamy do czynienia z innym zjawiskiem, którego mechanizm funkcjonowania jest troszkę inny, ale skutki dokładnie takie same. Otóż wielu neonazistów samorzutnie zgłasza się do współpracy z BfV, dostarczając tej instytucji mało wartościowych materiałów na temat działalności organizacji neonazistowskich. Pieniądze uzyskane dzięki takiej "współpracy" także lądują w kasach tych organizacji…
Co więcej, nie można wykluczyć, że neonazistowska partia NPD została założona właśnie przez BfV, rzekomo w celu umożliwienia sprawniejszej kontroli nad prawicowymi radykałami. Jedno jest pewne: partia w dużym stopniu kierowana jest przez agentów BfV, a sprawa wyszła na jaw podczas wspomnianej już próby przeprowadzenia delegalizacji NPD.
W 2001 roku do Federalnego Sądu Konstytucyjnego wpłynęło kilka wniosków o przeprowadzenie delegalizacji partii. W 2003 roku sprawa została umorzona. Sąd stwierdził, że wiele działań NPD inspirowanych było przez konfidentów BfV, ale nie był w staniu ustalić które. W związku z tym Sąd orzekł, że nie można zdelegalizować partii za działania, które być może były inspirowane przez funkcjonariuszy państwowych. Logiczne!
Kwestia delegalizacji NPD wróciła jak bumerang rok temu, kiedy ujawniona została sprawa neonazistowskiej grupy z Zwickau. Grupa składała się z trzech osób i była odpowiedzialna m.in. za zamordowanie ośmiu tureckich i jednego greckiego przedsiębiorcy w latach 2000-2006 oraz policjantki z miasta Heilbronn w 2007 r. Przestępcy, bez większy przeszkód, działali przez prawie 14 lat, a policja wpadła na nich trop dopiero po tym, jak członkini gangu, Beate Zschaepe, sama się do niej zgłosiła … (W tym samym dniu w domu w Zwickau, gdzie mieszkali przestępcy, wybuchła bomba). Niemiecką opinię publiczną zbulwersowała sprawa niejasnej roli BfV w całej tej sprawie. Jak czytamy w artykule GW na ten temat, "Nie brakuje spekulacji, że troje przestępców otrzymało od kontrwywiadu nową tożsamość w zamian za pomoc w infiltrowaniu sceny neonazistowskiej. Dzięki temu przez 14 lat policja nie wpadła na ich trop. Według informacji gazety "Bild" w zgliszczach domu w Zwickau znaleziono też fałszywe dokumenty tożsamości, podobne do tych, jakie otrzymują agenci służb specjalnych" (http://wiadomosci.wp.pl/kat,1356,title,Szokujace-morderstwa-w-Niemczech-neonazisci-atakuja,wid,13981395,wiadomosc.html?ticaid=1f987). Wielu przedstawicieli niemieckiej opinii publicznej domagało się zaprzestania wykorzystywania konfidentów przez BfV, m.in. po to, aby wreszcie można było przeprowadzić delegalizację NPD.
Jak do tej pory, BfV nie ugiął się pod naciskiem opinii publicznej i nadal zamierza opłacać swoich konfidentów. Argument jest zawsze ten sam: dzięki konfidentom środowisko neonazistów trzymane jest pod kontrolą, a przez to nie dochodzi do jego radykalizacji. Sytuacja jest więc patowa: konfidenci mają rzekomo zapobiegać radykalizacji neonazistów, a faktycznie chronią ich przed bardziej stanowczym rozprawieniem się z nimi ze strony państwa. De facto więc BfV roztacza parasol ochronny nad "faszystami", co jest przez nich skwapliwie wykorzystywane.
Jakie wnioski wypływają z tego dla sprawy Brunona K.? Różnica między RFN a Polską jest taka, że w Niemczech neonaziści rzeczywiście są, a państwo niby jakoś ich zwalcza, ale jakoś tak nie do końca. Natomiast w Polsce ABW samo musiało wyprodukować "faszystę", po to, by go w odpowiednim momencie, w medialnie spektakularny sposób "ustrzelić".
Po co? Prawdopodobnie rację ma Stanisław Michalkiewicz, który w kontekście sprawy Brunona K. wskazuje na inny niemiecki kazus, a konkretnie podpalenie Reichstagu przez nazistów. Z właściwą sobie ironią dodał Michalkiewicz, że w Polsce już nawet podpalać nie trzeba było: aby wywołać ogólną atmosferę zagrożenia, wystarczyło tylko zaaresztować domniemanego niedoszłego terrorystę... Zdaniem redaktora, sprawa może stać się impulsem do zaostrzenia kursu wobec polskich środowisk patriotycznych.
Na zakończenie chciałabym tylko dodać, że adwokatowi Brunona K. polecam zapoznanie się z aktami sprawy delegalizacji NPD. Może warto sięgnąć po sposób argumentacji przedstawiony przez Federalny Sąd Konstytucyjny: w końcu państwo nie może nikogo skazać za działania inspirowane przez państwowych funkcjonariuszy…