"Przed
ślubem ostrzegałam mojego przyszłego męża, że musi liczyć się z tym, iż
będzie na niego wywierany społeczny nacisk dotyczący tego, jak ma mnie
traktować, jak ja mam się zachowywać i generalnie jak ma wyglądać nasze
małżeństwo. Nie wierzył mi, śmiał się z tego i uważał, że to przejaw
jakiejś mojej „feministycznej” fobii. Po kilku miesiącach małżeństwa
zdążył już doskonale zrozumieć, o czym mówiłam. Przede wszystkim
dostrzegł to, co dla mężczyzn zazwyczaj nie jest widoczne, a konkretnie
skalę nacisku społecznego, który wywierany jest na kobiety."
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą antropologia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą antropologia. Pokaż wszystkie posty
7.13.2015
6.04.2013
W poszukiwaniu zagubionej rodziny
"Jedynym pozytywnym przekazem cytowanych wyżej słów jest chyba tylko
to, iż wreszcie zaczyna się głośno mówić o tym, że rodzina człowiekowi
jest po prostu potrzebna. Załamanie się instytucji rodziny w Polsce
paradoksalnie ma więc pewien walor poznawczy. Coraz więcej Polaków
bowiem doświadcza na własnej skórze, że osłabienie rodziny oznacza
osłabienie człowieka jako istoty wolnej i zdolnej do pełnego
realizowania siebie samego. Do wielu Polaków zaczyna więc powoli
docierać, że więzi rodzinne są głęboko zakorzenione w naturze człowieka
i rodzina nie może zostać przez nic zastąpiona.
Dlatego cieszy, że ostatnio pojawiło się kilka inicjatyw, które mają na celu wzmocnienie polskiej rodziny. Warto je wymienić."
5.07.2013
Płeć to przeżytek
Kilka miesięcy temu do Sejmu trafił projekt ustawy o ustalaniu płci
autorstwa Anny Grodzkiej. Jego głównym założeniem było wprowadzenie szybkiej ścieżki
sądowej pozwalającej na zmianę tzw. płci metrykalnej, czyli stwierdzonej na podstawie
badań lekarskich po urodzeniu. W uzasadnieniu projektu pojawiło się pojęcie
tożsamości płciowej, które zostało zdefiniowane jako „utrwalone, intensywnie
doświadczane odczuwanie i przeżywanie własnej płciowości, która odpowiada
lub nie płci metrykalnej". Zdaniem
polityków Ruchu Palikota ustalenie własnej płci możliwe jest dopiero
w okresie dojrzewania, czyli między 11. a 16. rokiem życia. Dlatego
też ich zdaniem wszystkie osoby po ukończeniu 16. roku życia powinny mieć możliwość
łatwego dokonania urzędowej zmiany płci (za: http://www.wprost.pl/ar/386925/16-latek-zdecyduje-jakiej-jest-plci-Tego-chce-Ruch-Palikota/).
Projekt ten wyrasta z ideologii gender, która coraz silniej
atakuje polskie społeczeństwo. Zgodnie z jej podstawowym twierdzeniem, płeć
biologiczna nie ma wpływu na tożsamość płciową, gdyż ta jest w 100 % tworem
kulturowym. Ideologia gender opiera się ponadto na założeniach postmodernistycznego
konstruktywizmu, zgodnie z którym treści kulturowe są w 100 % kwestią umowną,
co oznacza, że można je dowolnie zmieniać. Konkluzja wypływająca z tych dwóch
twierdzeń jest prosta: także i płeć jest sprawą umowną, i co więcej, zależy od subiektywnego
odczucia poszczególnych jednostek. Jeśli ktoś czuje się kobietą, ale biologiczne jest
mężczyzną, jego subiektywne odczucia w pełni decydują w kwestii określenia jego
płci (biologia w ogóle się nie liczy).
4.29.2013
Bioetyka a ekonomia. Tadeusza Ślipki koncepcja „włodarstwa” człowieka nad przyrodą
"Książka Tadeusza Ślipki pt. „Bioetyka” jest lekturą obowiązkową nie
tylko dla tych, którzy interesują się bioetyką, ale także problemem
relacji między etyką a ekonomią. Uważny czytelnik szybko bowiem
dostrzeże, że może nie w bezpośredni, ale pośredni sposób książka
wskazuje na to, że wiele działań, które przez niektórych ekonomistów
chętnie nazywane są „czysto ekonomicznymi”, posiada także wymiar
bioetyczny."
4.24.2013
Wojna czy interwencja humanitarna?
Jedną
z charakterystycznych cech współczesnej polityki, jest "czarowanie
rzeczywistości" za pomocą manipulacji dokonywanych w języku. Przykładem
tego jest powolne usuwanie z języka słowa "wojna" i zastępowanie go
przez pojęcie "interwencji humanitarnej". Proceder taki związany jest z
szerszym procesem polegającym na przebudowywaniu struktury prawa
międzynarodowego. Wykształcone w okresie nowożytności prawo
międzynarodowe opierało się na zasadzie suwerenności państw, które były
jego jedynymi podmiotami. Każda zbrojna interwencja państw obcych na
obszarze innego państwa była traktowana jako przejaw agresji.
Wraz
z narastaniem znaczenia koncepcji praw człowieka po II WŚ, coraz
częściej pojawiały się postulaty, by także stosunki międzynarodowe
uregulować zgodnie z wymogami praw człowieka. Nie będę tutaj opisywać
różnych aspektów tej problematyki, gdyż na ten temat powstały już setki
publikacji. Chciałabym tylko zwrócić uwagę na jedno wybrane zagadnienie.
Konkretnie chodzi o problematykę dopuszczalności tzw. interwencji
humanitarnych w przypadku, gdy w pewnym państwie dochodzi do naruszania
praw człowieka. Coraz częściej pojawiają się głosy opowiadające się za
tym, że przeprowadzanie takich interwencji powinno być dopuszczalne
przez prawo międzynarodowe. Do tej pory prawo międzynarodowe nie
przewidywało – i zdaniem wielu prawników nadal nie przewiduje – takiej
możliwości, by państwa, które czują się szczególnie odpowiedzialne za
przestrzeganie praw człowieka, mogły zbrojnie napadać na inne państwa
celem wymuszenia na nich "właściwego" zachowania.
Sprawą
bezsporną jest to, że do prowadzenia tzw. misji pokojowych uprawnione
jest ONZ. Misje pokojowe ONZ tworzone są na mocy rezolucji Rady
Bezpieczeństwa, która określa mandat misji oraz jej wielkość; operacje
podejmowane są przy tym jedynie za zgodą głównych stron konfliktu. W
przypadku interwencji humanitarnych mamy do czynienia z czymś zgoła
innym. Chodzi tutaj o zbrojną napaść na państwo, dokonaną przez inne
państwa, ONZ nie dysponuje bowiem regularną armią. Oczywiście nie każde
naruszenie praw człowieka miałoby usprawiedliwiać taką interwencję,
zwolennicy takiego rozwiązania wymieniają w tym kontekście przede
wszystkim popełnianie zbrodni przeciwko ludzkości na szeroką skalę.
Protagoniści legalizacji interwencji humanitarnych podają także
dodatkowe kryteria, które powinny być spełnione, aby sama interwencja
nie oznaczała łamania praw człowieka. Nie zamierzam wgłębiać się także i
w tę problematykę, gdyż również na ten temat dostępnych jest wiele
prawniczych publikacji (jak np.:
http://www.stosunki.pl/?q=content/prawo-do-interwencji-humanitarnych).
Zamiast tego chciałabym skoncentrować się na polityczno-ideologicznych
aspektach poruszanego tu zagadnienia.
Mimo
że kwestia interwencji humanitarnych jak do tej pory nie została
uregulowana w prawie międzynarodowym, interwencje takie zostały dokonane
w Jugosławii w 1999 oraz w Libii w 2011 r. Warto zatrzymać się przy tym
pierwszym wydarzeniu, był to bowiem pierwszy przypadek, kiedy atak
grupy państw (NATO) na inne państwo (Jugosławię) został dokonany właśnie
pod szyldem interwencji humanitarnej. Wielu przeciwników tej agresji
już wtedy podkreślało przełomowość tamtego wydarzenia, dostrzegając w
nim precedens, który może stać się podstawą przyszłego ładu
międzynarodowego (albo nieładu, jak to trafnie określił Marek
Waldenberg). Kazus Libii potwierdził te obawy. Także wojna w Iraku
wpisuje się w logikę nowego porządku międzynarodowego, w tym przypadku
jednak pojęcie interwencji humanitarnej nie było wymieniane jako główna
przesłanka prowadzenia tej wojny (a jednak była to wojna). Przypadek
Jugosławii potwierdził także inne obawy przeciwników koncepcji
legalizacji interwencji humanitarnych. Przede wszystkim chodzi tu o rolę
medialnej dezinformacji, które celem było dokonanie manipulacji opinią
publiczną w celu pozyskania jej przychylności dla agresji NATO na
Jugosławię. Należy także wspomnieć o politycznej i ekonomicznej presji,
jaka była wywierana przez NATO na Jugosławię, w celu osłabienia tego
państwa, i jednoczesnym dostarczaniu broni dla kosowskich terrorystów,
przede wszystkim przez USA i RFN. Nie ulega bowiem wątpliwości, że atak
NATO na Jugosławię był elementem amerykańskiej i europejskiej (głównie
niemieckiej) Realpolitik, którego celem było zniszczenie Jugosławii jako
przeszkody na drodze do ustanowienia własnej hegemonii na Bałkanach
(tematykę tę szczegółowo opisał wspomniany już Marek Waldenberg w
książce pt. "Rozbicie Jugosławii", odsyłam Czytelników do tej wyjątkowo
rzetelnej i pouczającej pracy). Przypadek Libii właściwie niczym nie
różni się od kazusu jugosłowiańskiego.
Mimo
ogromnego pola do nadużyć w zakresie takich interwencji humanitarnych,
koncepcja ta znajduje coraz więcej zwolenników, przede wszystkimi w
środowisku Nowej Lewicy. Chciałabym tu wskazać na tekst Jürgena
Habermasa pt. "Bestialstwo i humanitarność. Wojna na granicy prawa i
moralności" (Bestialität und Humanität. Ein Krieg an der Grenze zwischen
Recht und Moral), który został opublikowany 29 kwietnia 1999 w "Die
Zeit". Data ukazania tego tekstu nie jest przypadkowa. Trwał wtedy
jeszcze atak na Jugosławię, gdyż wbrew zamierzeniom przywódców NATO,
planowany "Blitzkrieg" się nie powiódł. Przyzwolenie opinii publicznej
na tę "interwencję" z każdym dniem malało. Swoim tekstem Jürgen Habermas
próbował dostarczyć moralnej legitymizacji dla bombardowania Jugosławii
przez Sojusz (przede wszystkim chodziło tu o zdobycie poparcia dla
polityki niemieckiego ministra spraw zagranicznych J. Fischera,
zagorzałego zwolennika tej wojny, który przewodził w końcu, jak by nie
było, pacyfistycznej Partii Zielonych…). Ostatecznie, przed Trybunałem w
Hadze stanął Milošević, a nie odpowiedzialni za zabijanie cywilnej
ludności w Jugosławii przywódcy NATO. Jak widać, koncepcja, której
bronił Habermas, zwyciężyła. Warto więc bliżej przyjrzeć się temu
tekstowi (artykuł jest dostępny online:
http://www.zeit.de/1999/18/199918.krieg_.xml).
Habermas
otwarcie przyznaje, że według klasycznego prawa międzynarodowego
zbrojne "mieszanie się" w wewnętrzne sprawy suwerennego państwa stanowi
naruszenia zakazu interwencji. Prawo międzynarodowe po prostu nie
dopuszcza takiej możliwości. W przypadku wojny jugosłowiańskiej Sojusz
Północnoatlantycki działa bez mandatu Rady Bezpieczeństwa, co oczywiście
stanowi naruszenie zasad klasycznego prawa międzynarodowego. Habermas
wskazuje na to, że NATO uzasadnia swoją interwencję jako niezbędną pomoc
świadczoną prześladowanej mniejszości etnicznej i religijnej. Niemiecki
filozof w pełni podziela przekonanie przywódców Sojuszu o konieczności
podjęcia takiej interwencji. W swoim tekście powołuje się – oczywiście
bez podania konkretnych dowodów – na to, że Serbowie rzekomo prowadzili
na kosowskich Albańczykach "zaplanowaną czystkę etniczną". Jego zdaniem,
Zachód miał obowiązek powstrzymać serbski "morderczy nacjonalizm
etniczny".
Bez
posiadania mandatu Rady Bezpieczeństwa, państwa interweniujące mogą
powoływać się wyłącznie na obowiązujące erga omnes prawa człowieka. Jego
zdaniem, jest to wystarczająca legitymacja do "niesienia pomocy"
prześladowanym mieszkańcom Kosowa. Zdaniem Habermasa konkretną podstawą
legitymizującą tę interwencję są prawa mieszkańców Kosowa do
równoprawnej koegzystencji. Co ważne, Habermas przywołuje także
"oburzenie na bezprawie brutalnych wypędzeń" (die Empörung über das
Unrecht der brutalen Vertreibung) jako powód do rozpoczęcia interwencji
humanitarnej (punkt ten jest ważny z tego powodu, że postuluje, by
subiektywne stany emocjonalne pewnej grupy osób były traktowane jako
przesłanka przyznania pewnej grupie, nawet innej, konkretnych roszczeń
prawnych). Jednym słowem, bombardowania Jugosławii przez NATO są zgodne z
założeniami polityki na rzecz praw człowieka, a atak należy potraktować
jako misję na rzecz pokoju.
Habermas
idzie dalej i stwierdza, że zgodnie z tą "zachodnią" interpretacją
wojny w Kosowie, może ona oznaczać skok na drodze od klasycznego prawa
międzynarodowego do stworzenia kosmopolitycznego prawa obywateli świata
(kosmopolitisches Recht einer Weltbürgergesellschaft). Habermas pisze:
"Tym
samym możliwość transformacji prawa międzynarodowego w prawo obywateli
świata stała się sprawą aktualną. Pacyfizm prawny chce nie tylko za
pomocą prawa międzynarodowego opanować tłumiony stan wojny między
suwerennymi państwami, lecz go znieść i zastąpić przez prawny porządek
kosmopolityczny. Od Kanta do Kelsena taka tradycja istniała także i u
nas. Ale dzisiaj została ona przez niemiecki rząd po raz pierwszy
potraktowana poważnie. Bezpośrednie członkostwo w związku obywateli
świata chroniłoby obywateli państw przed samowolą ich własnych rządów.
Najważniejszą konsekwencją prawa, które przenika przez suwerenność
państw, jest, jak się okazuje w przypadku Pinocheta, osobista
odpowiedzialność funkcjonariuszy za ich przestępstwa popełnione w
służbie państwowej i wojskowej".
Habermas
wskazuje na to, że istnieją jednak obawy, iż – ze względu na
przedłużającą się wojnę – z realizacji tego projektu nic nie będzie. Co
więcej, może on nawet zostać zdyskredytowany. Gdyby bowiem militarna
interwencja zakończyłaby się fiaskiem, projekt poddania stosunków między
państwami rządom prawa (durchgreifende Verrechtlichung
zwischenstaatlicher Beziehungen) zostałby odłożony na dziesięciolecia.
Natomiast interwencja NATO pozostałaby tylko "ordynarną wojną", nawet
"brudną wojną", która Bałkany pogrążyłaby w jeszcze większym chaosie.
Habermas ostatecznie stwierdza: "I czy nie byłoby to wodą na młyn
Carla Schmitta, który już zawsze "wiedział lepiej": "Kto mówi ludzkość,
chce oszukać" ("Wer Menschheit sagt, will betrügen")? To on wyraził swój
antyhumanizm w słynnej formie: "Humanitarność (człowieczeństwo),
bestialstwo" ("Humanität, Bestialität")".
Habermas
wskazuje na pewien dylemat związany z koncepcją suwerennego państwa
demokratycznego w kontekście problemu legalizacji interwencji
humanitarnych. Z jednej bowiem strony to właśnie demokratyczne państwo
uczyniło najwięcej dla prawnego ograniczania politycznej przemocy, a
podstawą koncepcji demokratycznego państwa prawa jest zasada
suwerenności podmiotów uznanych przez prawo międzynarodowe. W przypadku
stworzenia światowego społeczeństwa obywatelskiego zasada niezależności
państwa narodowego zostałaby podważona. Habermas zadaje więc uzasadnione
pytanie: "Czy zderza się tu oświeceniowy uniwersalizm z uporem
politycznej władzy, której na trwałe przypisany jest popęd do
kolektywnej autoafirmacji (Selbstbehauptung) partykularnej wspólnoty
politycznej? To jest realistyczna sól w oku polityki praw człowieka".
Habermas
przechodzi więc do krótkiego omówienia sporu między realistyczną a
prawnoczłowieczą koncepcją stosunków międzynarodowych. Przypomina, że
podstawą klasycznego porządku międzynarodowego stanowi Pokój Westfalski z
1648 r. Wtedy też narodziła się realistyczna szkoła myślenia o
stosunkach międzynarodowych. Zdaniem Habermasa, klasyczne podejście nie
wytrzymuje jednak próby czasu w sytuacji, kiedy państwa konfrontowane są
z problemem mnożących się wzajemnych zależności, wynikających z coraz
bardziej kompleksowego charakteru społeczeństwa światowego. Wiele
problemów państwa mogą rozwiązać tylko poprzez kooperację. Habermas
wskazuje na zwiększającą się rolę i zagęszczenie instytucji
ponadnarodowych, architekturę i procedury systemu bezpieczeństwa
zbiorowego, ekonomizację polityki zagranicznej, jak również zacieranie
się granic między polityką wewnętrzną i zewnętrzną. Habermas krytykuje
realistów przede wszystkim za to, że ich pesymistyczny obraz człowieka i
błędne pojęcie polityczności tworzą tło dla doktryny, która odmawia
legalizacji interwencji humanitarnych. Habermas nie może bowiem zgodzić
się na to, że realiści dążą do utrzymania status quo w stosunkach
międzynarodowych. A polega ono na tym, że niezależne państwa,
nieskrępowane żadnymi zewnętrznymi normami prawnymi, mogą działać według
własnego uznania i bez żadnych ograniczeń realizować swoje własne interesy.
Habermas stwierdza, że z punktu widzenia realistów: "Z
takiego punktu widzenia interwencjoniści działający na rzecz praw
człowieka popełniają błąd kategorialny. Nie doceniają i dyskryminują w
pewnym stopniu "naturalną" tendencję do autoafirmacji
(Selbstbehauptung). Chcą narzucić normatywne miary sile
(Gewaltpotential), która wyrywa się normowaniu. Carl Schmitt zaostrzył
tę argumentację poprzez swoją osobliwie ustylizowaną "istotę"
polityczności. Podejmując próbę "moralizowania" z gruntu neutralnej
racji stanu, twierdził [Carl Schmitt] tak: polityka praw człowieka
sprawia, że nawet pierwotna (naturwüchsig) walka narodów wyrodnieje w
kierunku przerażającej "walki przeciwko złu"".
Habermas
wskazuje jednak na to, że to właśnie szkoła realistyczna jest
odpowiedzialna za wiele "moralnie doniosłych wydarzeń" XX wieku, przede
wszystkim za totalitaryzmy i Holokaust. Habermas odwraca więc argument
realistów, twierdząc, że właśnie dlatego należy dążyć do globalnego
zinstytucjonalizowania ochrony praw człowieka, aby to prawne mechanizmy,
a nie argumenty moralne były podstawą interwencji humanitarnych. Dzięki
instytucjonalizacji prawa obywateli świata (Die
Unterinstitutionalisierung des Weltbürgerrechts) rozwiązałby się
podstawowy dylemat dotyczący polityki na rzecz praw człowieka, związany z
pytaniem o to, czy stosowanie siły jest właściwą drogą do ustanowienia
kosmopolitycznego społeczeństwa obywatelskiego. Habermas stwierdza więc:
"Dopiero wtedy, kiedy dla praw człowieka znajdzie się miejsce w
demokratycznym ogólnoświatowym porządku w sposób podobny, jak dla praw
podstawowych w naszych narodowych konstytucjach, będziemy mogli wyjść z
założenia, że adresaci tych praw jednocześnie postrzegają samych siebie
jako ich autorów". Habermas przyznaje, że "Serbowie, którzy tańczą na ulicach Belgradu", nie są "jak stwierdził Slavoj Žižek: "ukrytymi Amerykanami, którzy czekają na to, by ich wyzwolić spod jarzma nacjonalizmu". Porządek polityczny, który gwarantuje wszystkim obywatelom takie sama prawa, jest im narzucany siłą".
Habermas rozumie wprawdzie ten zarzut, ale jego zdaniem, interweniujące
państwa demokratyczne działają paternalistycznie, co jego zdaniem jest
uzasadnione z ważnych względów moralnych: "Jednakże kto działa w
świadomości nieuniknioności przejściowego paternalizmu, wie także, że
władza, którą sprawuje, nie posiada jakości legitymowanego w ramach
demokratycznego światowego społeczeństwa obywatelskiego przymusu
prawnego". Dylemat koncepcji prawnoczłowieczej sprowadza się więc do
stwierdzenia, że zwolennicy kosmopolitycznego porządku prawnego, którzy
życzą sobie jego urzeczywistnienia, powinni działać tak, jakby ten
porządek już istniał. Zdaniem Habermasa, nie można bowiem dopuścić do
tego, by obywateli wielu państw zostawić na pastwę "zbirów". Władza w
wielu państwach przerodziła się w terroryzm, co sprawia, że klasyczna
wojna domowa zamienia się w masowe zbrodnie. W takich przypadkach
sąsiednie państwa demokratyczne muszą mieć możliwość udzielenia ludności
tych państw odpowiedniej pomocy. Zdaniem Habermasa, wiele państw
"drugiego świata", w tym np. Libia, Irak czy Serbia, przejęło
dziedzictwo europejskiego nacjonalizmu, czemu nie można przyglądać się
bezczynnie (warto zwrócić uwagę, że Habermas obok Serbii wymienił także
Irak i Libię, a więc państwa, które później faktycznie zostały
zaatakowane przez Zachód).
W ostatnim akapicie tekstu Habermas stwierdza, iż dokonujące się właśnie z użyciem siły "przejście od klasycznej polityki siły (Machtpolitik) do stanu obywateli świata"
powinniśmy postrzegać jako proces uczenia się, któremu wspólnie
powinniśmy podołać. Przestrzega on przed tym, by samowolne przypisywanie
sobie przez NATO prawa do interwencji nie stało się regułą. Jego
zdaniem, jedynym środkiem zapobieżenia temu będzie stworzenie
określonych mechanizmów prawnych regulujących możliwość przeprowadzania
interwencji humanitarnych.
Nie
sposób w ramach tego tekstu omówić wszystkich zagadnień poruszanych
przez Habermasa, jest to temat na osobne opracowanie. Z pewnością należy
zatrzymać się na chwilę nad kwestią sporu między "realistami" a
"kosmopolitami". Kto ma tu rację, Habermas czy Carl Schmitt? Z jednej
strony rację na pewno ma Habermas, twierdząc, że odpowiedzialność za
Holokaust ponosi szkoła realistyczna. W końcu Hitler i naziści uznali,
że istnienie narodu żydowskiego nie jest zgodne z racją stanu III
Rzeszy, i postanowili skutecznie rozwiązać "problem". Na gruncie
koncepcji Schmitta, która wyrasta z makiawelizmu i heglizmu, prawo
zostało zastąpione przez siłę, której jedynym ograniczeniem są granice
skuteczności. Przyjmując taki punkt widzenia sprawę wymordowania kilku
milionów Europejczyków przez Niemców należy rozpatrywać wyłącznie w
kategoriach rzekomo aksjologicznie neutralnego pojęcia racji stanu. Z
drugiej jednak strony rację ma Schmitt, który przestrzega przed równie
brutalną "walką ze złem" toczoną pod hasłami obrony praw człowieka i
humanizmu. Także i w tej kwestii dysponujemy już bogatym doświadczeniem
empirycznym, wystarczy wskazać chociażby na wojnę w Jugosławii, czy też
toczący się właśnie konflikt w Syrii.
Kluczową
kwestią dla problemu interwencji humanitarnych jest wspomniana przez
Habermasa sprawa dobrej albo złej natury człowieka. Habermas słusznie
wskazuje na to, iż tradycja realistyczna stoi na gruncie poglądu, że
człowiek jest dogłębnie zły. Z tego przekonania wynika szerokie
przyzwolenie przez realistów na stosowanie przemocy w polityce.
Habermas, który porusza się w obrębie oświeceniowo-marksistowskiej
tradycji, stoi na gruncie przekonania o tym, że człowiek z natury jest
dobry. Zły natomiast jest system, dlatego też należy go zmienić.
Habermas rzeczywiście wydaje się wierzyć w to, że po ustanowieniu
kosmopolitycznego prawa zło zniknie z tego świata. Wizja zarysowana
przez Habermasa jak najbardziej wpisuje się w tradycję myślenia
utopijnego. Habermas zdaje się bowiem nie rozumieć, że po legalizacji
interwencji humanitarnych mechanizm ten będzie bez skrupułów
wykorzystywany przez silniejszych w celu podporządkowywania sobie
słabszych. Legalizacja interwencji humanitarnych na pewno zwiększyłaby
"atrakcyjność" wprowadzenia do struktur państw obcych czegoś w rodzaju
"V kolumny", gdyż stosowanie metody celowego rozsadzania państw od
środka należy do podstawowego instrumentarium polityki realnej. Państwa
dotknięte takim problemem nie byłyby w stanie bronić się przed swoim
"wrogiem wewnętrznym", gdyż szybko mogłyby zostać oskarżone o rażące
naruszanie praw człowieka, a przez to byłyby narażone na "interwencję
humanitarną". Habermas zdaje się zupełnie nie dostrzegać tego problemu.
Co więcej, w kwestii wojny w Jugosławii przypisuje swojemu własnemu
rządowi motywację czysto altruistyczno-idealistyczną, nie dostrzegając,
że wojna ta służyła zniszczeniu znienawidzonej przez niemieckich
realpolityków Serbii, a tym samym, umocnieniu pozycji RFN na Bałkanach.
Jednym ze sposobów przeciwdziałania popełnianiu masowych zbrodni byłoby
wprowadzenie skutecznych mechanizmów kontroli handlu bronią, jak i
"prania brudnych pieniędzy", za które ta broń jest kupowana. Realizacja
utopijnej wizji Habermasa przyczyniłaby się jednakże do tego, że
przemysł zbrojeniowy jak i międzynarodowa finansjera, zgodnie z właściwą
sobie logiką działania, postrzegałyby w takich "interwencjach
humanitarnych" atrakcyjne źródło dochodu. Atrakcyjne, gdyż w końcu nie
chodziłoby tu o wojnę, tylko interwencje humanitarne, dzięki czemu
wspomniane branże mogłyby poprawić własny wizerunek…
Problemy
wynikające z poglądów Schmitta i Habermasa wynikają z tego, że obydwaj
odrzucają klasyczną koncepcję logocentryzmu, zakładającą, że prawdziwy
porządek musi znajdować swoje oparcie w Logosie. Koncepcja
logocentryczna przyjmuje, że człowiek wprawdzie obarczony jest grzechem
pierworodnym, ale mimo wszystko jest zdolny do działania zgodnie z
wymogami prawa natury. Koncepcja ta została odrzucona w nowożytności.
Cezurą
czasową dla koncepcji Schmitta i Habermasa jest porządek wytoczony
przez Pokój Westfalski w roku 1648r. Układ międzynarodowy wyłoniony na
gruncie Pokoju Westfalskiego został zbudowany na gruzach Christianitas,
która opierała się na koncepcji powszechnego prawa natury. Wraz z
dokonaniem absolutyzacji suwerenności państwowej został rozpoczęty
proces, który musiał doprowadzić do tragedii XX wieku. Polityka na rzecz
praw człowieka stanowi dialektyczną negację koncepcji realistycznej, i
sama wpisuje się w nowożytną koncepcję państwa totalnego. Na jej
gruncie, stworzenie powszechnego stanu prawnego może dokonać się tylko
poprzez ustanowienie odpowiednich globalnych struktur
(quasi)państwowych. Tylko bowiem "skonstruowanie" ludzkości jako nowego,
globalnego suwerena i prawodawcy może zapewnić światu pokój.
Tak
długo jak nie nastąpi powrót do klasycznej koncepcji prawa natury,
będziemy skazani na dialektyczną walkę między tymi dwiema skrajnościami.
Na gruncie paradygmatu nowożytnego zakończenie tej walki może nastąpić
tylko poprzez syntezę realizmu i kosmopolityzmu w postaci (quasi)państwa
światowego, które będzie mogło posunąć się do zastosowania wszelkich
środków w celu obrony swojej racji stanu. Przemoc wprawdzie zostanie
ujęta w karby koncepcji praw człowieka, jednakże wystarczy, by
przeciwnicy takiego (quasi)państwa zostali ucharakteryzowani na wrogów
demokracji, praw człowieka i postępu, a ich "neutralizacja" nie będzie
stanowiła żadnego problemu. Niestety, w przypadku powstania takich
struktur żadna interwencja humanitarna nie będzie już możliwa, gdyż po
prostu nie będzie nikogo, kto mógłby interweniować.
J3.27.2013
Kiedy konserwatyzm i demokratyzm stają się neopogaństwem
Wybór
kardynała Bergoglio na głowę Stolicy Apostolskiej uruchomił kolejną
lawinę medialnej krytyki skierowanej pod adresem Kościoła katolickiego.
Papieżowi zarzucono między innymi, że ma konserwatywne poglądy, czyli że
sprzeciwia się aborcji albo małżeństwom par homoseksualnych. Ataki
środowisk lewicowych na konserwatywne rzekomo służyć mają promowaniu
tolerancji, podczas gdy de facto stanowią próbę ustanowienia nowego
totalitaryzmu światopoglądowego. Kościół katolicki oczywiście stoi na
przeszkodzie do zaprowadzenia takiego nowego ładu światowego.
Konflikt
między ośrodkami promującymi "postępowy" światopogląd, które powoli
podporządkowują sobie rządy tzw. państw cywilizowanych, i Kościołem
katolickim zmusza do postawienia na nowo pytania o stosunek chrześcijan
do władzy państwowej. Jest to pytanie stare jak samo chrześcijaństwo.
Jednakże, m.in. na skutek omamienia wielu chrześcijan wiarą w zbawczą
moc demokracji, ostatnimi czasy było ono stawiane zbyt rzadko.
Pogłębianie się konfliktu między lewicowymi ośrodkami kształtującymi
opinię publiczną (czyli "wolę suwerennego ludu") a Kościołem sprawia, że
chrześcijanie muszą je sobie postawić na nowo.
W
artykule opublikowanym przed świętami Bożego Narodzenia na łamach
Financial Times papież Benedykt XVI zawarł kilka ważnych uwag
dotyczących zagadnienia stosunku chrześcijan do władzy państwowej. Warto
przyjrzeć się temu tekstowi.
Przytaczając
polecenie Jezusa „Oddajcie cesarzowi, co cesarskie, a Bogu, co należy
do Boga”, papież przypomniał, że chrześcijanie "Cesarzowi oddają
jednak tylko to, co cesarskie, a nie to, co należy do Boga. Dlatego na
przestrzeni wieków chrześcijanie niejednokrotnie musieli odrzucać
niektóre roszczenia cesarza. Było tak w starożytnym Rzymie w dobie kultu
imperatorów oraz w niedawnych reżimach totalitarnych" (cytat za:
http://gosc.pl/doc/1401589.Papiez-na-lamach-Finacial-Times). Papież
wskazał, że polecenie Jezusa skierowano było zarówno przeciwko
upolitycznieniu religii, jak i przeciwko deifikacji władzy ziemskiej,
gdyż tak jak Mesjasz nie był cesarzem, tak i cesarz nie był Bogiem.
Papież przypomniał, że na przestrzeni wieków władza doczesna często
próbowała postawić siebie w miejsce Boga. I "kiedy Chrześcijanie
odmawiają złożenia pokłonu fałszywym bogom, którzy są im dzisiaj
proponowani, to nie z powodu ich staroświeckiego światopoglądu. Raczej
dlatego, że są wolni od skrępowania ideologiami i inspirowani tak
wzniosłą wizją ludzkiego przeznaczenia, że nie mogą układać się z
niczym, co ją podkopuje" ("When Christians refuse to bow down before the false gods proposed today, it is not because of an antiquated worldview. Rather,
it is because they are free from the constraints of ideology and
inspired by such a noble vision of human destiny that they cannot
collude with anything that undermines it", oryginalne źródło: http://www.ft.com/cms/s/0/099d055e-4937-11e2-9225-00144feab49a.html#ixzz2J0JVfltd). Papież
przypomina, że narodziny Chrystusa kończą stary porządek świata
pogańskiego, w którym roszczenia cesarza nie były kwestionowane. Wraz z
narodzeniem Chrystusa pojawił się bowiem nowy król, którego władza nie
opiera się na sile armii, ale na potędze miłości. Kończąc swój artykuł,
papież podkreślił, że Chrystus przynosi nadzieję wszystkim tym, którzy –
tak samo jak on – żyją na marginesie społeczeństwa. Benedykt XVI
przypomniał także, że ze żłóbka Chrystus wzywa chrześcijan do życia jako
obywatele Jego wiecznego królestwa. Królestwa, które wszyscy ludzie
dobrej woli mogą pomóc budować już tutaj na ziemi.
Osią
artykułu papieża – poprzednika zdaje się być sformułowanie, że tak jak
Mesjasz nie był cesarzem, tak cesarz nie był Bogiem. Wskazuje ono na to,
że chrześcijanin ma dwóch odrębnych panów, którym winien jest
posłuszeństwo. Oznacza to także, że sytuacja chrześcijan zaczyna
komplikować się wtedy, gdy władza doczesna stawia im wymagania, które
wykluczają albo ograniczają możliwość realizowania ich powołania do
budowania Królestwa Bożego. Wystąpienie konfliktu między Bogiem a
cesarzem siłą rzeczy prowadzi do tego, że każdy katolik musi podjąć
decyzję, jak w danej sytuacji powinien się zachować. Może spróbować żyć
niejako „w rozkroku", albo całkowicie opowiedzieć się po jednej ze
stron.
Nowoczesne
ideologie eliminują to, co Boskie, a tym samym uwalniają ludzi od
konieczności ciągłego rozwiązywania dylematów wynikających z posiadania
dwóch panów. Istotę ideologicznego modernizmu można wyrazić za pomocą
słów Hegla o konieczności pojednania się z doczesnością ("przestania
patrzenia w zaświaty"). Oznaczają one nic innego jak dążenie do
całkowitego wyeliminowania z życia doczesnego tego, co Boskie. Człowiek
nowoczesny, czyli taki, który całkowicie podporządkował się ideologii
modernizmu, nie musi rozstrzygać takich właśnie dylematów. Jego jedynym
panem jest cesarz (którego najczęściej uosabia(ją) lud albo
technokratyczne elity).
Ideologia
modernizmu nie wzięła się jednak znikąd. Tak naprawdę jest ona
współczesnym symptomem choroby, która trawi ludzkość już od początku
nowożytności. Wtedy bowiem dokonane zostało oddzielenie polityki od
religii, metafizyki i etyki. Ojcami chrzestnymi nowożytnej koncepcji
państwa i polityki byli m.in. Machiavelli i Hobbes. Przede wszystkim
Machiavelli wprowadził nowe pojęcie realizmu politycznego, zgodnie z
którym realne patrzenie na rzeczywistość oznacza odrzucenie tego, co
duchowe. Takie pojęcie realizmu stało się podstawą wielu konserwatywnych
doktryn politycznych, w tym przede wszystkim konserwatyzmu pruskiego.
Korzeni
nowożytnej koncepcji realizmu politycznego należy szukać w nowożytnym
pesymizmie antropologicznym. Jego reprezentantami byli nie tylko tacy
świeccy autorzy jak wymienieni już Machiavelli i Hobbes, ale także i
Marcin Luter. Zgodnie z ich koncepcją, człowiek jest istotą na wskroś
złą i potrzebuje silnego państwa, które będzie neutralizować tkwiące w
nim zło. Skrajny pesymizm antropologiczny jest jednakże zamaskowanym
"pesymizmem teistycznym". Sprowadza się on bowiem do przekonania, że
Królestwo Boże w żaden, nawet szczątkowy sposób nie może urzeczywistnić
się na tym świecie. Skrajny pesymizm antropologiczny i powiązany z nim
"realizm" stoją więc na stanowisku, że światem rządzi zło (siła), a
nawoływanie do realizowania nauki Chrystusa jest niczym więcej jak
naiwnym idealizmem. Jest to więc cyniczne rzucenie wyzwania Bogu, który
rzekomo jest zbyt słaby, by mógł przemóc władzę Cesarza.
Skutkiem
nowożytnego realizmu politycznego stała się więc apoteoza siły i
przemocy jako podstawowego środka realizowania celów politycznych. Nie
mogło też być inaczej. W momencie kiedy ludzkość została zwolniona z
realizowania obowiązków wynikających z uczestnictwa w Królestwie Bożym,
nieuchronnie musiała nastąpić eskalacja siły i przemocy. A to
utwierdziło pesymistów antropologicznych w przekonaniu, że cesarz ma nie
tylko prawo, ale i obowiązek sięgnąć po pełnię władzy. I tak np. w
Prusach miejsce Gloria Dei zajęła pruska gloria.
Nowożytny
pesymizm antropologiczny i wynikający z niego kult państwa doczekały
się swojej dialektycznej negacji czyli marksizmu. Zgodnie z teorią
Marksa, człowiek jest dobry, złe natomiast są opresywne stosunki
społeczne. Na gruncie marksizmu wyeliminowanie zła ze świata może więc
dokonać się wyłącznie poprzez zniszczenie opresywnych instytucji
społecznych.
Pruski
konserwatyzm (prawicę heglowską) oraz marksizm (lewicę heglowską) łączy
wspólne przekonanie, że w świecie doczesnym nie ma miejsca na choćby
szczątkową realizację Królestwa Bożego. U podłoża obu światopoglądów
leży przekonanie, że Bóg nie ma żadnego wpływu na bieg wydarzeń w
świecie ludzi, a świat doczesny nie dostaje żadnego wsparcia ze strony
świata duchowego. Zarówno więc pruski konserwatyzm, jak i marksizm są po
prostu neopogaństwem.
Tak
jak przypomniał papież Benedykt XVI w cytowanym wyżej tekście, Kościół
katolicki stoi na straży poglądu, że człowiek, tutaj i teraz, może choć
częściowo realizować swoje powołanie do bycia obywatelem Królestwa
Bożego. Królestwo Boże nie może jednak w pełni zrealizować się w świecie
doczesnym, gdyż tak długo, jak człowiek obarczony jest grzechem
pierworodnym, nie da się ze świata wyeliminować zła. Nie oznacza to
jednak, że podjęcie indywidualnego wysiłku na rzecz szerzenia Dobrej
Nowiny jest wyrazem "braku realizmu". Niestety, wielu współczesnych
katolików "układa się" z różnymi ideologiami, które próbują to, co
Boskie, w całości zastąpić przez to, co cesarskie. Demokratyzm,
koncepcja praw człowieka, liberalizm ekonomiczny, koncepcja państwa
opiekuńczego, czy też technokratyzm wtedy stają się ideologiami, kiedy
zaczynają absolutyzować to, co doczesne, i tracą z horyzontu "wzniosłą
wizję ludzkiego przeznaczenia", o której pisał Benedykt XVI.
Na
pewno należy także wspomnieć o pokusie ucieczki od świata i zamknięcia
się w grupie religijnej, której ulegają również niektórzy katolicy. Taki
sekciarski i zgettoizowany (na własne życzenie) katolicyzm oznacza
dobrowolną rezygnację z aktywnego kształtowania doczesności.
Jakie
konkretne wskazówki należy wyciągnąć ze słów Benedykta XVI? Przede
wszystkim należy sobie zadać pytanie, na ile konserwatyści sami mają
przed oczami "wzniosłą wizję ludzkiego przeznaczenia", a na ile działają
wyłącznie w obrębie "paradygmatu cesarskiego". Czyż nie jest bowiem
tak, że wielu konserwatystów jedzie na tym samym wózku co ich
przeciwnicy? A przecież życie katolików, aż do skończenia świata, będzie
nacechowane wewnętrznym napięciem wynikającym z przynależności do dwóch
różnych porządków, duchowego i doczesnego. Każda próba wyeliminowania
tego napięcia stanowi przejaw neopogaństwa albo nie mniej szkodliwego
purytanizmu. Sytuacji trwania w takim napięciu nie należy jednak
postrzegać wyłącznie w ciemnych barwach. Stanowi ona także wyzwanie i
szansę na to, by ćwiczyć się w cnocie rozsądku czy też męstwa. Katolicy
muszą bowiem ciągle uczyć się umiejętności rozróżniania spraw naprawdę
ważnych, o które trzeba walczyć aż pod grób, od tych, których zwalczanie
prowadzi czasem do jeszcze większego zła.
3.04.2013
Bądź osobą, myśl… Kilka refleksji filozoficznych na temat filmu „Hannah Arendt”
Film
"Hannah Arendt" (2012) jest trzecim dziełem duetu reżyserki Margarethe
von Trotta oraz aktorki Barbary Sukowej, poświęconym znanym postaciom
kobiecym. Barbara Sukowa zagrała już u von Trotty w "Róży Luxemburg"
(1986) oraz w filmie "Wizja z życia Hildegardy z Bingen" (2009). Tym
razem wcieliła się w postać żydowsko-niemiecko-amerykańskiej filozofki i
działaczki społecznej, Hanny Arendt.
Akcja
filmu toczy się w latach 1960-1964 i koncentruje się na wydarzeniach
związanych z procesem Eichmanna. Jako korespodentka czasopisma "The New
Yorker", Hannah Arendt z bliska obserwowała proces niemieckiego
zbrodniarza. Do Jerozolimy jechała z przekonaniem, że uda jej się stanąć
twarzą w twarz ze "złem radykalnym", o którym pisała w swojej słynnej
pracy pt. "Korzenie totalitaryzmu". Arendt postawiła w niej tezę, że
wraz z nazizmem pojawiło się zło radykalne, którego ludzkość wcześniej
nie znała. Chantal Delsol w tekście pt. ""Banalność" zła" tak oto
referuje jej stanowisko:
""Radykalne"
znaczy tu "absolutne". Nie istnieje ani nie istniało nic podobnego:
"Czyściec reprezentują obozy pracy w Związku Radzieckim, w których
zaniedbywanie jest połączone z bezładną pracą przymusową. Piekło, w
najdosłowniejszym znaczeniu, ucieleśniały udoskonalone przez nazistów
typy obozów, w których całe życie było dokładnie i systematycznie
zorganizowane z myślą o jak najdotkliwszej udręce" – pisze w "Korzeniach
totalitaryzmu". Zwróćmy uwagę na wyrażenia: "piekło w najdosłowniejszym
znaczeniu" oraz "udoskonalone". Obozy nazistów wyglądają tu jak "inna
planeta". Poczucie nierealności, które ogarnia nas, kiedy próbujemy
pojąć ich rzeczywistość, dobrze pokazuje, że ten system,
charakteryzujący się "absolutnym obłędem" daje wgląd w coś, czego, jak
się wydawało, nigdy na tej ziemi nie spotkamy: w zło absolutne. Arendt z
okresu "Korzeni totalitaryzmu" skłonna jest traktować nazizm jako zło
metafizyczne, różniące się jakościowo od innych barbarzyństw w
historii".[1]
Wbrew
oczekiwaniom Arendt, Eichmann okazał się jednak nie być diabłem
wcielonym, ani nikim, kogo można by uznać za egzemplifikację zła
radykalnego. Pod wpływem zeznań oskarżonego jej spojrzenie na sprawę
zmieniło się, i to dość radykalnie. Swoje przemyślenia zawarła w kilku
artykułach opublikowanych w "The New Yorker", a następnie w książce pt.
"Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła". Publikacje wywołały
olbrzymi skandal, a sama Arendt stała się obiektem ataku ze strony
przyjaciół, amerykańskich intelektualistów, mediów, a przede wszystkim
środowisk żydowskich.
Autorki
scenariusza, Pam Katz i Margarethe von Trotta, pokazały Arendt jako
osobę, która dążyła do jak najpełniejszego zrozumienia otaczającej ją
rzeczywistości. Sprawa relacji między myśleniem a działaniem odgrywała
dużą rolę w filozoficznym dorobku Arendt. Była także ściśle powiązana z
jej własnym stosunkiem do świata. Również Holocaust był dla tej
intelektualistki fenomenem, który powinien stać się przedmiotem
racjonalnej refleksji. Autorki scenariusza filmu skoncentrowały się
przede wszystkim na pokazaniu procesu dojrzewania jej nowego sposobu
spojrzenia na sprawę zbrodni nazistowskich, a także sposobu, w jaki
Arendt broniła się przed atakami ze strony swoich przeciwników. De facto
głównym bohaterem filmu jest … myślenie, które często musi być wsparte
cnotą męstwa, a więc odwagą mówienia rzeczy niepopularnych, za to
popartych merytorycznymi argumentami.
Przyjrzyjmy
się więc bliżej, jakiej przemianie uległo stanowisko Arendt podczas
przysłuchiwania się procesowi Eichmanna. Przywołajmy raz jeszcze słowa
Chantala Delsola:
"Obserwując
oskarżonego, była przede wszystkim zaskoczona jego niepokojącą
normalnością. Co oznacza "normalność"? Psychiatrzy zapewnili, że
Eichmann nie jest szaleńcem. Przede wszystkim jednak nie wykazywał on
żadnych cech charakterystycznych dla sadysty: chęci zadawania
cierpienia, ostentacyjnego cynizmu czy szyderczej pogardy dla ludzi. W
rzeczywistości wbrew "wszystkim wysiłkom oskarżenia każdy mógł się
przekonać, że ten człowiek nie jest "potworem", jednak doprawdy trudno
się było oprzeć wrażeniu, że jest błaznem" – pisze Arendt. Uświadamia
sobie, że współpracownicy nazizmu nie byli "mordercami z natury", ale
prostymi ludźmi, którzy słuchali rozkazów i nie rozumieli, dlaczego
zarzuca się im lojalność – uznawaną generalnie za cnotę. "Normalność owa
– konkluduje – była dużo bardziej przerażająca niż wszystkie
potworności wzięte razem", ponieważ zwykły człowiek popełniał zbrodnie,
nawet o tym nie wiedząc. W ten sposób Arendt odkrywa "straszną,
niewypowiedzianą i niewyobrażalną banalność zła". "Banalność" nie
oznacza, że należy uznać nazistów za niewinnych, przyjmując, iż wszyscy
mogliby postąpić tak samo. Nie znaczy też, że chodzi o coś błahego:
zbrodnia zawsze jest zbrodnią. Ale znaczy, że zło absolutne nie istnieje
na tej ziemi (w przeciwnym razie znajdowałoby się właśnie w
totalitaryzmie), ponieważ "przy najlepszej woli nie sposób odkryć u
Eichmanna żadnej diabelskiej czy demonicznej głębi". I odrzuciwszy zło
absolutne w porządku Absolutu, który tutaj nie istnieje, Arendt ponownie
umieszcza nazizm w historii, porównując go z innymi jej
potwornościami.[2]
W
jednym z filmowych dialogów Arendt, w Jerozolimie, zwraca się do swoich
znajomych ze słowami, że Eichmann nie jest Mefistofelesem. Podkreśla
jego przeciętność i pewnego rodzaju tępą bezmyślność. Już wtedy teza ta
spotyka się z niezrozumieniem ze strony jej rozmówców, co nie
powstrzymuje Arendt przed umacnianiem się w takim właśnie przekonaniu.
Uwagę
Arendt przyciąga sposób obrony Eichmanna, który posługiwał się skrajnie
biurokratycznym i pozbawionym wszelkich emocji językiem. Eichmann
stanął przed sądem nie jako odpowiedzialna za swoje czyny osoba, tylko
jako funkcjonariusz państwowy (Leiter des Referats IV D 4, IV B 4),
który odpowiedzialność za własne decyzje ponosi wyłącznie przed swoimi
przełożonymi. Samego siebie przedstawił jako urzędnika, który rzetelnie
wypełniał polecenia płynące z góry. Niewątpliwą wartością filmu jest
wykorzystanie w nim oryginalnych nagrań z procesu, dzięki czemu widz ma
okazję zobaczyć i usłyszeć fragmenty wypowiedzi Eichmanna. Warto
nadmienić, że podczas procesu oskarżony zamnkięty był w szklanej komorze
(w filmie nazwanej "szklaną klatką"), co miało podkreślić powszechnie
przyjętą tezę o jego demoniczności.
Eichmann
nigdy nie okazał najmniejszego poczucia winy. W filmie pokazany został
fragment, w którym jeden z oskarżycieli zadaje mu pytanie o to, czy
kiedykolwiek miał skrupuły moralne. Odpowiedź Eichmanna jest
interesująca. Stwierdził bowiem, że oczywiście miał różne wątpliwości,
ale nie były one do pogodzenia ze sprawowaną przez niego funkcją. Z tego
powodu niejako był zmuszony do podzielenia swojej osobowiści na dwie,
niepowiązane ze sobą części: sumienia i nazistowskiego urzędnika.
Dualistyczne współistnienie obu tych części dawało mu możliwość ucieczki
przed moralną odpowiedzialnością, gdyż w razie wystąpienia
jakichkolwiek wątpliwości na podorędziu miał Eichmann "służbową" część
swojej osoby. Od "służbowej części" mógł natomiast zawsze uciec w stronę
tej moralnej, z czego jednakże nie wyniknęły żadne konkretny czyny.
Eichmann stwierdził bowiem, że opór i tak by nic nie zmienił. Uznał, iż
nie miało sensu polewać wodą rozżarzonego kamienia, gdyż prędzej woda by
wyparowała, niż kamień by się schłodził. Uwadze oskarżyciela, że gdyby
jednak wszyscy wykazali się odwagą cywilną, to opór byłby skuteczny,
Eichmann przytaknął. Zaznaczył jednak, że musiałoby to dotyczyć przede
wszystkim osób zajmujących wyższe stanowiska w hierarchii.
Warto
na chwilę zatrzymać się nad jego odpowiedzią, gdyż jest ona
interesująca z punktu widzenia jednej z najważniejszych dyskusji z
zakresu filozofii polityki, dotyczącej problemu zepsucia natury
człowieka i roli państwa w poskramianiu jego złych popędów. Wielu
konserwatystów stoi na stanowisku radykalnego pesymizmu
antropologicznego, uważając, że tylko państwo może obronić przed sobą
doszczętnie zepsutych moralnie ludzi. Problematyczność tego stanowiska
polega na tym, że przy przyjęciu skrajnego pesymizmu antropologicznego,
funkcje państwowe również muszą sprawować doszczętnie zepsuci moralnie
ludzie. Przedstawiciele skrajnego pesymizmu antropologicznego muszą więc
uczciwie przyznać, że niezamierzonym przez nich punktem dojścia jest
sytuacja, w której… ryba psuje się od głowy. I dokładnie przed tym
ostrzegała inna postać odegrana wcześniej przez Barbarę Sukową, św.
Hildegarda z Bingen: "Góry (…) zamiast nieustępliwie zacieśniać swe
kontakty z Bogiem tak, aby stać się światłością świata, pozostają
niedbałe i zamknięte”.[3] Postawę Eichmanna – i innych nazistowskich
zbrodniarzy – można potraktować jako wypełnienie się tych właśnie słów
niemieckiej świętej.
Kwestia
pesymizmu antropologicznego (która nie została poruszona w filmie)
prowadzi nas z powrotem do rozważań Arendt na temat natury zła. Zdaniem
Arendt główną przyczyną powstania zbrodnicznej machinerii w III Rzeszy
była zbiorowa ucieczka wielu Niemców od swojej osobowej natury. O
Eichmannie Arendt mówi, że przestał chcieć być osobą: przestał myśleć,
czuć i podejmować wolne decyzje. Dodaje, że nie był on głupi, tylko
bezmyślny. Ostatecznie stwierdza, że nawajżniejszą lekcją, którą można
było odrobić w Jerozolimie, było odkrycie, że taka właśnie bezmyślność i
utrata kontaktu z rzeczywistością mogą wyrządzić dużo więcej zła niż
wszystkie niebezpieczne popędy tkwiące w człowieku razem wzięte. Arendt
powoływała się przy tym na klasyczną koncepcję natury człowieka, zgodnie
z którą myślenie polega na umiejętności odróżniania prawdy od fałszu,
dobra od zła. Jej zdaniem u podstaw systemu nazistowskiego legła wręcz
niechęć Niemców do działania jako osoby, gdyż to związane byłoby z
zadaniem sobie trudu odróżniania dobra od zła i zadawaniem sobie pytań o
prawdę i kłamstwo. Na tym, jej zdaniem, polega też "banalność" zła: zło
wynika z lenistwa i działania w mechaniczny, a więc tępy, bezmyślny
sposób.
Arendt
wskazała, że cały system stworzony przez nazistów czynił ludzi – jako
osoby – zbędnymi, gdyż nie tylko sprawcy, ale też i ofiary zostały
pozbawione możliwości realizacji swojej osobowej natury. Funkcjonowanie
obozów koncentracyjnych opierało się na założeniu, że kara nie jest
powiązana z winą, że za pracę nie należy się odpowiednie wynagrodzenie,
że rzeczywistość jest jednym wielkim nonsensem. Arendt zarzuciła
nazistom, że demoralizowali całą Europę, w tym także ofiary. Słowa te
wypowiedziała m.in. w konkteście zarzutów, jakie skierowała pod adresem
Judenratów, które ściśle współdziałały z Eichmannem w realizacji jego
przedsięwzięcia. Jej zdaniem, rola Judenratów w przeprowadzeniu
Holokaustu była "najciemniejszym epizodem w całej tej mrocznej
historii".
Podsumowując
zmianę swojego stanowiska, Arendt stwierdziła, że radykalne i głębokie
może być tylko dobro. Zło natomiast jest skrajne (ekstremalne).
Dla
autorek scenariusza potwierdzeniem diagnozy Arendt, dotyczącej
"banalności", zła zdaje się być nagonka, która została rozpętana
przeciwko Arendt po opublikowaniu jej artykułów w "The New Yorker" .
Arendt zarzucono, że próbuje usprawiedliwić Eichmanna i zwolnić go z
odpowiedzialności za jego czyny. Wielkie emocje wywołało oczywiście
oskarżenie Arendt pod adresem Judenratów. Zdaniem jej przeciwników,
Arendt próbowała zatrzeć różnicę między sprawcami a ofiarami.
Przypisywano jej brak wrażliwości i uczuć, arogancję i co ciekawe,
wyniosłość niemieckiej intelektualistki. Niektórzy posunęli się nawet do
tego, by uznać ją za nazistkę. Dostała wiele listów z pogróżkami, nawet
Mosad próbował powstrzymać ją przed publikacją książki. W środowiskach
żydowskich została zorganizowana akcja mająca na celu zdyskretowanie jej
osoby, również kariera naukowa Arendt zawisła na włosku. Przede
wszystkim jednak odwróciło się od niej wielu bliskich przyjaciół.
Arendt
nie ugięła się pod naciskiem opinii publicznej i nie wycofała z
zajmowanego przez siebie stanowiska. Reakcje na jej teksty nazwała
histerią, która wynika z braku podjęcia jakiejkolwiek próby
intelektualnego zmierzenia się z przedstawionymi przez nią tezami.
Nienawiść, z którą spotkała się ze strony wielu wykształconych ludzi,
określiła jako wynik tej samej bezmyślności, która doprowadziła do
śmierci wielu milionów Żydów. Jej słowa zawierały ostrzeżenie przed
możliwością pojawienia się kolejnej wielkiej tragedii, której zapobiec
może tylko dogłębne rozpoznanie przyczyn tej ostatniej.
Film
pokazuje, że wielu intelektualistów oraz innych osób opowiedzialnych za
kształtowanie opinii publicznej dołączyło się do nagonki na Arendt z
powodu czystego oportunizmu. W filmie pojawia się scena, w której
przyjaciółka Arendt, Mary McCarthy zarzuca jej oponentom rażący brak
odwagi i oportunizm, a nawet sugeruje, że niektórzy z nich próbują w ten
sposób zrobić karierę. Autorki scenariusza wykorzystały sprawę takiej
właśnie reakcji opinii publicznej do tego, by pokazać mechanizmy
kształtowania się opinii publicznej w nowoczesnych i wydawałoby się,
wolnych i otwartych społeczeństwach. Sprawa Arendt dobitnie pokazała, że
podstawą roprzestrzeniania się wielu poglądów nie jest ich merytoryczna
zasadność. A o tym, które idee będą kształtować opinię publiczą,
decydują różnego rodzaju mechanizmy. W grę wchodzi zderzenie się
różnorakich interesów, logika rynku i związane z nią wywieranie presji
na wydawców, oportunizm, konformizm, lenistwo intelektualne mas, które
wolą trzymać się wygodnych mitów, niż zajmować się wymagającymi
intelektualnie pytaniami.
Kwestia
myślenia i odpowiedzialności osoby za czyny została w filmie w bardzo
ciekawy sposób powiązana także z osobą Martina Heideggera, z którym
Arendt w młodości miała romans. Jako studentka intensywnie
przysłuchiwała się wykładom swojego mistrza, w których dużo mówił on na
temat myślenia i rozumienia. W filmie pojawia się scena retrospektywna, w
której młoda studentka Arendt dyskutując ze znanym już filozofem,
zarzuca mu, że oddziela od siebie myślenie i czucie (namiętność, pasję).
Jej zdaniem istnieje także coś takiego jak "namiętne myślenie"
(leidenschaftliches Denken). Po przejęciu władzy przez nazistów w 1933
Arendt opuściła Niemcy. Heidegger wstąpił do NSDAP i zaczął służyć nowej
władzy. Arendt nigdy nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że osoba
takiego pokroju była w stanie poprzeć Hitlera i jego reżim. Po wojnie
kilka razy spotkała się z Heideggerem. W filmie pojawia się scena, w
której Arendt wprost mówi Heideggerowi, że spotkała się z nim właśnie po
to, żeby zrozumieć jego zachowanie. Heidegger przyjął postawę dziecka,
które nie rozumie świata dorosłych. Odparł jej mianowicie, że nie
rozumie świata polityki i w tej kwestii jest jak małe dziecko, które
chce się nauczyć rozumienia tych spraw. Arendt nalegała, aby
wypowiedział się publicznie i skończył z milczeniem na temat swojego
zachowania.
W
konkteście tego wątku nasuwa się oczywiście refleksja na temat kondycji
współczesnej filozofii, która powinna dawać ludziom wskazówki dotyczące
odróżniania prawdy od fałszu, dobra od zła. Postawa Heideggera w
stosunku do Hitlera i jego przestępczej bandy dobitnie pokazała, że
współczesna filozofia także jest częścią problemu. W oczach wielu
krytyków nowożytnej tradycji filozoficznej, takie są właśnie skutki
odcięcia się nowożytności od klasycznej metafizyki, która zakłada
istnienie obiektywnej prawdy. Zgodnie z klasyczną metafizyką, to
obiektywna prawda jest przedmiotem filozoficznego namysłu, jej
poznawanie powinno być również fundamentem działalności politycznej
człowieka. W oczach klasyków, "filozof", który mówi o sobie, że nie
rozumie świata polityki, nie może zasługiwać na miano filozofa…
Podsumowując,
należy stwierdzić, że film porusza fundamentalne pytania dotyczące
kondycji współczesnych społeczeństw. Po jego obejrzeniu autorce tego
tekstu nasunęła się przede wszystkim refleksja dotycząca zdolności
przetrwania nowoczesnych społeczeństw, które wykazują nikłe
zainteresowanie prawdą, a w których o przekonaniach opinii publicznej
decydują różnego rodzaju mechanizmy. Są to mechanizmy sterowane przez
ludzi i sterujące ludźmi, którzy tak jak Eichmann, nie chcą być osobami.
Czy
diagnoza Arendt dotycząca "banalności" zła jest ostatecznym
wytłumaczeniem tamtych wydarzeń? Na pewno nie. Jednakże pytania, które
postawiła, jak i odpowiedzi, których udzieliła, ciągle nie znalazły
odpowiedniego miejsca w publicznej debacie na temat zbrodni
nazistowskich. Przeciętny zjadacz chleba uwierzył już bowiem, że
przyczyną Holocaustu były rzekomo chrześcijański antysemityzm i … brak
demokracji. Taki stan rzeczy świadczy o tym, że przestrzeń publiczna już
prawie doszczętnie została zadżumiona plagą tępej bezmyślności. Przed
czym to Arendt swego czasu nas ostrzegała.
Magdalezna Ziętek
1. Chantal Delsol, "Banalność" zła, http://www2.tygodnik.com.pl/tp/2808/kraj05.php.
2. Tamże.
3. Za: Św. Hildegarda z Bingen wg Plinio Correa de Oliveira, http://konserwatywnaemigracja.com/?p=114.
2.22.2013
Krytyczna socjologiczna analiza zjawiska feminizmu
Magdalena Ziętek, Kamil Kisiel
http://prokapitalizm.pl/krytyczna-socjologiczna-analiza-zjawiska-feminizmu.html
Jednym z najciekawszych dla konserwatystów zjawisk jest dzisiaj
feminizm. Powstał on jako dziecko dwóch społecznych fenomenów. Jego
matką była sufrażystka, mająca jako główne cele przyznanie kobietom praw
wyborczych, ich społeczną emancypację i sprzeciw wobec rozmaitych
patologii względem nich, a ojcem marksizm, po którym córeczka zwana
„feminizmem” odziedziczyła materialistyczną dialektykę oraz ideę walki
klasowej.
Feminizm poprawnie należałoby zdefiniować jako ideologię solidaryzmu w
obrębie płci żeńskiej, która miałaby być „klasą” socjologiczną.
Ideologia ta jest zdefiniowana i zdeterminowana poprzez cel, którym jest
poprawa bytu kobiet. Taka definicja pozwala nam rozszerzyć feminizm do
pojęcia uwzględniającego np. późne ruchy sufrażystek czy też feministek
katolickich.
Czego dotyczy „poprawa bytu kobiet”?
Feminizm kontestuje zastaną rzeczywistość, uznając, że kobietom
należy się coś, co w tej chwili faktycznie im nie przysługuje. Z
marksizmem łączy go przekonanie, że istniejąca struktura społeczna
została stworzona przez klasę panującą, czyli w tym przypadku mężczyzn,
którzy tak ukształtowali stosunki społeczne, by zabezpieczyć swoje
własne interesy. Feminizm uznaje, że ukształtowane przez mężczyzn
stosunki społeczne rzutują na formę samoświadomości kobiet, które niczym
nieuświadomiony proletariat nie zdają sobie sprawy z tego, że stosunki
te nie odpowiadają ich interesom. Feminizm dąży więc do tego, by kobiety
wyzwoliły się ze swojej fałszywej, bo ukształtowanej przez mężczyzn (patriarchat) świadomości oraz walczyły o zmianę struktur społecznych tak, by te służyły realizacji ich własnych interesów.
Pierwotnych źródeł feminizmu należy jednak szukać dużo głębiej niż w
marksizmie, gdyż jest fenomenem związanym z atomizacją społeczeństwa.
Jego korzenie znajdziemy zatem w filozoficznym nominalizmie, z którego
wyrasta np. nowożytny, ideologiczny liberalizm. Istotnie, więcej
feministek przyznaje się do liberalizmu niż do będącej passe dialektyki.
Patriarchat traci materialną „bazę”
Feudalna rodzina była jednostką nuklearną, w której
wszystkie osoby pracowały na jej rzecz. Zazwyczaj była to praca na roli,
rzadziej, w przypadku rodzin miejskich – warsztat. Zarówno w świecie
antycznym, jak i średniowieczu, to rodzina była podstawową komórką
społeczną. Zgodnie z klasyczną koncepcją, ekonomia (ekonomika) to sztuka
gospodarowania wspólnotą domową, rodzinną, dzięki której realizuje się
życie cnotliwe[1]. Klasyczna ekonomia widziała swe zadanie w
takim ukształtowaniu życia rodzinnego, by było ono dobre dla człowieka.
Jak pisał św. Tomasz: „Celem ostatecznym ekonomiki jest dobre życie
całej wspólnoty domowej"[2].
Kryzys feudalizmu i związana z tym transformacja społeczeństwa w
kierunku kapitalizmu spowodowała zasadniczą, jakościową zmianę. Własność
rodzinna uległa defragmentacji, a podział pracy i powstanie dużych
przedsiębiorstw przemysłowych doprowadziło do tego, że przez dłuższy
okres XIX wieku członkowie rodziny nadal pracowali na jej rachunek,
jednak coraz częściej miejsce pracy nie było już wspólnym. Kobieta i
córki pracowały np. w zakładach włókienniczych, mężczyzna i synowie na
budowach, w hutach czy kopalniach. Nastąpiło zatem „zatomizowanie”
źródeł utrzymania. Początek kapitalizmu, który jednocześnie zwiastował
koniec „nuklearnej” rodziny, „dał” każdemu z członków rodziny jego
własny, indywidualny dochód. Właśnie dlatego rozbicie własności
rodzinnej zostało uznane m.in. przez Hegla za triumf wolności.
Hegel pokazuje, że kapitalizm wyrywa jednostkę z jej lokalnej
wspólnoty oraz rodziny, bierze w swoje własne posiadanie i następnie
„zużywa” do swoich własnych celów. W nowoczesnym świecie rola rodziny
sprowadza się do dostarczania społeczeństwu obywatelskiemu nowych
członków, tak by mogło ono się rozwijać: „W świecie nowoczesnym zatem to
już nie rodzina, lecz „raczej społeczeństwo obywatelskie jest (teraz)
tą przepotężną siłą, która przeciąga na swoją stronę człowieka, żąda od
niego, by pracował tylko dla społeczeństwa, by wszystkim czym jest, był
dzięki temu społeczeństwu i wszystko, co czyni, czynił za jego
pośrednictwem”[3].
Z tego właśnie powodu, zdaniem Hegla, społeczeństwo obywatelskie zobowiązane
jest do zastąpienia jednostce jej rodziny, czyli do przejęcia
określonych funkcji socjalnych (można to sformułować, jako zobowiązanie
do „przysługi”, jaką jednostce miałby czynić nowożytny kapitalizm[4]).
Nowoczesne społeczeństwo obywatelskie, którego ekonomiczną bazą jest
gospodarka wolnorynkowa, przynosi więc ze sobą nowy typ uspołecznienia.
„Stosunki międzyludzkie ulegają tu depersonalizacji: w miejsce
bezpośrednich zależności osobistych wkraczają relacje społeczne, tj.
takie, w których osoby odnoszą się do siebie nie wprost, lecz za
pośrednictwem swych odniesień do rzeczy, a całokształt ich wzajemnych
oczekiwań i zobowiązań regulowany jest rozmaitymi formami umowy”[5].
Nowoczesny typ uspołecznienia oznacza więc „nieuchronne wykorzenienie i
wyobcowanie takich „wolno puszczonych” jednostek. Przynosi im utratę
życiowego oparcia w pierwotnej („organicznej”) więzi ze wspólnotą i jej
substancjalnym ładem obyczajowo-etycznym, który niegdyś zaspokajał
ludzką potrzebę ochrony i bezpieczeństwa, stałych miar i niezawodnych
zasad orientacji[6].
Jednocześnie w wyniku podziału pracy człowiek staje się (w sposób
dotąd nieznany) zależny od innych ludzi. Nawet przy zaspokajaniu swoich
najbardziej podstawowych potrzeb zdany jest bowiem na odpowiednią
kooperację z wieloma innymi jednostkami. Wymusza zatem nową jakość w
relacjach kobiet i mężczyzn: formę dobrowolnej współpracy zamiast
dotychczasowej relacji uległość-podległość. Paradoks nowoczesnego
kapitalizmu jako fundatora podstawy dla feminizmu polega więc na tym, że
prowadzi on do powstania nowego typu zależności, jednakże biorąc pod
uwagę „feudalny spadek” z poprzedniej epoki, jakim była „oczywista”
władza silniejszych nad słabszym, sytuacja kobiet wcale nie uległa
automatycznej poprawie[7].
Przemiana relacji damsko-męskich oraz rodzinnych w kapitalizmie i demokracji
Rozpad struktury ekonomicznej opartej na własności rodzinnej i
powstanie nowoczesnego społeczeństwa obywatelskiego diametralnie
zmieniły sytuację kobiet. Uświadomienie sobie tego faktu (a jak wiemy, w
heglowsko-marksistowskiej nauce uświadomienie odgrywa kluczową
rolę) przez kobietę mogło dać asumpt do skierowania wysiłków przeciw
rodzinie jako czynnikowi „zniewalającemu”. Powodem jest brak faktycznej
więzi i silnego poczucia wspólnoty, typowego dla feudalizmu, a
wynikającego z wykonywania wspólnej pracy i wspólnego konsumowania jej
owoców.
Można zaryzykować stwierdzenie, że zmiana struktury ekonomicznej bazy
zaczęła wymuszać zmiany w jej społecznej nadbudowie. Ponieważ to
nowoczesne społeczeństwo obywatelskie stało się nową rodziną dla
jednostki, kobiety zaczęły żądać dla siebie takiego samego prawa do
partycypacji w nim, jakim cieszyli się mężczyźni. W nowoczesnym
społeczeństwie brak dostępu do instytucji demokratycznego społeczeństwa
obywatelskiego (paralelnego, choć nie tożsamego i niezwiązanego z
kapitalizmem, porządku nowożytnego) równa się bowiem ze społeczną
marginalizacją, nieodpowiadającą wszak nowej pozycji materialnej
niezależności.
To dzięki pełnieniu określonych funkcji w społeczeństwie obywatelskim człowiek staje się swoim podmiotem (niem. eigener Subjekt).
Przysługuje mu prestiż, uznanie społeczne czy inne korzyści z
partycypacji. Co więcej, ze względu na marginalizację małej rodziny,
także zabezpieczenie na wypadek choroby i starości staje się kwestią
społeczną. A to dotyczy także i kobiet, w szczególności „kur domowych”,
które przez swoich mężów nie zostały odpowiednio zabezpieczone na
wypadek śmierci męża czy też po prostu rozwodu[8].
Konserwatyzm, liberalizm i feminizm – linie frontów i sojuszy
Brak wspólnego źródła utrzymania i rozbicie dochodu rodziny na wiele
źródeł są równoznaczne z „zautonomizowaniem” jej członków i
„zatomizowaniem” jej jako całości. Kapitalizm, który zabezpiecza
materialistyczny dobrobyt i separuje dochód kobiet od dochodu ich
mężczyzn, działa jako potężny czynnik emancypacyjny, a zarazem mówiąc
zarówno językiem marksistowsko-heglowskim, jak i „teologicznym”,
potężnie uświadamiający. Dopiero teraz faktycznie i dosłownie spełniają
się apostolskie słowa: „Nie masz już kobiety, ani mężczyzny”[9].
Z racjonalnego punktu widzenia autonomia kobiety urzeczywistnia się
tylko wtedy, jeśli faktycznie otrzyma ona prawo władania nad
wypracowanym przez siebie dochodem. Wspólnota domowa staje się wtedy z
miejsca dobrowolnym stowarzyszeniem męża i żony, którego trwałość zależy
tylko od równorzędnej, wolnej woli przebywania ze sobą obydwojga
„partnerów”.
Z punktu widzenia socjologów liberalnych i marksistowskich autonomia
każdego z członków rodziny jest tutaj kluczowym, ważnym i słusznym
procesem emancypacyjnym (por. zasada dobrowolności zawierania umów,
zniszczenie relacji „poddani – władcy”). Z punktu widzenia
konserwatywnego socjologa będzie to jednak poważny cios, osłabiający
więzi rodzinne i samą rodzinę, pogrzeb rodziny nuklearnej i patria potestas.
Ci pierwsi mogą kontrować argumentem, że dzięki temu o związku (chyba
po raz pierwszy w historii ludzkiej) nie (współ)decydują pobudki
materialne czy „zasada podboju”, tylko pobudki duchowe (miłość, oddanie,
wierność, przywiązanie, lojalność, odpowiedzialność). Zatem z jednej
strony nowy porządek społeczny (kapitalizm-demokracja) gwarantuje
większą swobodę w wyborze partnerów, co z „duchowego” punktu widzenia
należy ocenić pozytywnie. Z drugiej strony więzi rodzinne są rozluźnione
i wystawione na większe ryzyko totalnego rozpadu. Kobieta, żeby nie
wypaść z „gry” i żeby zabezpieczyć wywalczoną pozycję, musi pracować i
oddalić się tym samym od domu, męża i dzieci.
Jeśli przesuwa się akcent na społeczeństwo obywatelskie, tym samym
obniża się rangę rodziny, a praca związana z domem przestaje być czymś
wartościowym, czym można zasłużyć na uznanie społeczne. Taka praca nie
daje osobistej satysfakcji. Kobieta "zamknięta w domu", niczym w
systemie podporządkowującym heglowskiej „woli ogólnej”, staje się tylko
środkiem do tego, by dostarczać społeczeństwu obywatelskiemu nowych
członków. Notabene, socjalizm, który w starym znaczeniu „realnego
socjalizmu” (a docelowo: komunizmu) monopolizuje środki produkcji i jest
tak naprawdę mono-kapitalizmem, tylko zaostrza opisaną antynomię.
Mamy tutaj więc do czynienia z dwoma fundamentalnymi kwestiami.
Pierwsza jest typowo ekonomiczna: przeniesienie nacisku na społeczeństwo
obywatelskie usprawiedliwia promowanie pracy zawodowej kobiet, aby np.
na starość nie były narażone na biedę[10]. Statystyki są
brutalne: kobiety częściej dotknięte są biedą niż mężczyźni. Jak to
pogodzić z konserwatywnym ideałem rodziny? Czy możliwe są zmiany w
systemie ekonomicznym, tak żeby własność rodzinna była silniej
promowana?
Druga to kwestia kulturowo-polityczna: przeniesienie nacisku na
demokratyczne społeczeństwo obywatelskie wymusza promowanie pracy
zawodowej kobiet, aby mogły w ogóle cieszyć się uznaniem społecznym.
Ponieważ w nowoczesnym społeczeństwie praca nie jest wykonywana na
chwałę Boga czy dla dobra nuklearnej rodziny, jej jedyną
wartością i sensem jest postkalwinistyczna nauka o sukcesie zawodowym, a
co za tym idzie, mierzenie wartości człowieka sukcesami zawodowymi.
Sekularyzacja, o dziwo, nie pociągnęła za sobą w większości krajów
zmiany w ocenie tego zjawiska. Teologiczna „nadbudowa” zanikła
całkowicie, a sama praca pozostała głównym celem w życiu, środkiem, za
pomocą którego może udowodnić swoją przydatność dla społeczeństwa
obywatelskiego.
Paradoksy starcia konserwatyzmu z feminizmem w postkapitalizmie
Problematyczny jest naszym zdaniem pogląd wielu konserwatystów i
konserwatywnie ukierunkowanych kobiet (głównie „katolickich feministek”)
na kwestię zarobkową w rodzinie. Twierdzą oni, że „gdyby mężczyźni
zarabiali odpowiednio dużo, kobiety mogłyby zająć się domem i dziećmi”[11].
Paradoksalnie, taki obraz ma więcej wspólnego z sytuacją żon
nowożytnych mieszczan (w każdym razie tych zamożniejszych) oraz z
wiekiem XX (w szczególności USA czy RFN) aniżeli z tradycyjnym
społeczeństwem. Także i romantyzm „katolickich feministek”, związany ze
swego rodzaju myśleniem życzeniowym: „aby mój mąż zarabiał tyle, bym
mogła zająć się ogniskiem domowym”, powiela ten pogląd. Jak pokazują
statystyki, bogactwo negatywnie koreluje z dzietnością kobiet. Nadzieja
na wyższe zarobki mężczyzn (i kobiet) jako droga „powrotu” do
konserwatywnej funkcji społecznej kobiety, zdaje się być iluzją[12].
Z faktu autonomicznych źródeł dochodu członków rodziny można
wyprowadzić dalszą kwestię ekonomiczną, mianowicie, jak wynagradzani są
mężczyźni, a jak wynagradzane są kobiety w kapitalizmie? Wszelkie dane
pokazują, że mężczyźni zarabiają średnio więcej niż kobiety oraz że
częściej zajmują stanowiska menadżerskie i dyrektorskie. Pytanie
zasadnicze brzmi: czy kobiety zarabiają mniej niż mężczyźni, ponieważ
tak rynek „wycenił” ich pracę, czy kryje się za tym dziedzictwo
patriarchatu? Pytanie z punktu widzenia ekonomii: jaka jest
produktywność kobiet i mężczyzn w poszczególnych branżach i, jeżeli jest
podobna lub identyczna, dlaczego mimo to kobiety zarabiają mniej?[13].
Kwestie socjologiczno-ekonomiczne
Szklany sufit i ekonomia
Zdaniem prof. Ribhegge z Uniwersytetu Europa-Viadrina, produktywność
kobiet i mężczyzn jest podobna, a mimo to istnieje zjawisko szklanego
sufitu. Są pewne fakty, które mogłyby to zjawisko racjonalnie wyjaśnić,
mianowicie:
- Kobiety w krajach zachodnich znacznie częściej od mężczyzn wybierają pracę na część etatu (ok. 1/3, mężczyźni tylko w 4-5%). Wydaje się to być naturalne z uwagi na naturalną (zdaniem konserwatystów i liberałów) chęć urodzenia i konieczność wychowywania dziecka.
- Kobiety pracują w branżach, które są średnio gorzej opłacane (np. jako przedszkolanki w porównaniu np. do zawodu mechanika samochodowego czy górnika)[14a]. Wiąże się to także z wyborem studiów. Mężczyźni częściej wybierają studia o kierunkach technicznych, podczas gdy kobiety wybierają kierunki nauk społecznych lub fakultety humanistyczne, a także zawody jak przedszkolanka czy pielęgniarka.[14b]
- Przedsiębiorcy dyskontują ryzyko związane z pracą kobiety, mianowicie „ryzyko ciąży”. Brzmi to „racjonalistycznie”, ale dla pracodawcy koszt znalezienia, zatrudnienia i wyszkolenia nowego pracownika jest spory. Przeciążenie pracodawcy kosztami może mieć dla niego fatalne skutki i spowodować bankructwo. Ucierpią wtedy wszyscy pracownicy, nie tylko kobiety, tracąc pracę.
- Kolejnym faktem jest to, że ciąża i wychowanie dziecka najczęściej oznaczają przerwanie kariery i/lub pracy zawodowej. To, co stanowi kwintesencję życia kobiety (przynajmniej z konserwatywnego punktu widzenia), naturalnie zabiera zbyt dużo czasu (przynajmniej przez pierwsze 5-6 lat), aby kobieta mogła skupić się na awansie w korporacyjnej hierarchii. Korzystają na tym mężczyźni. Studium porównawcze zarobków ludzi młodych wskazują, że do 24 roku życia kobiety i mężczyźni zarabiają podobnie – różnica wynosi zaledwie 2%, w klasie wiekowej między 25 a 34 rokiem życia wynosi już 11%, a między 34 a 45 – 26% (potem zmienia się nieznacznie, bo tylko o 2%)[15].
Jeśli przyjmiemy, że między 25 a 35 rokiem życia decyduje się sprawa
awansów w przedsiębiorstwach, urzędach i instytucjach naukowych, to
widzimy, że zjawisko „szklanego sufitu” istnieje naprawdę, a wszystkie
typy feministek – od lewicowych do katolickich – zgadzają się co do
faktu, że jest to „problem”, którym należy się zająć.
Sprawa jest trudna, bo ciąża i obowiązki związane z opieką nad
dziećmi (a także rodzicami i chorymi członkami rodziny) w ogóle nie
pasują do aktualnej korporacyjnej Arbeitskultur, toteż wybór
ogranicza się do wyboru: opieka nad dzieckiem lub „karierą”. Z racji
biologicznej funkcji w małżeństwie pierwszą opcję powinna wybrać kobieta[16].
Pojawia się problem szerszy i złożony – także i mężczyźni odciągani
są od rodziny przez coraz bardziej wygórowane oczekiwania pracodawców.
Warto przypomnieć, że przecież kiedyś mężczyźni w dużo większym stopniu
zajmowali się wychowywaniem swoich synów, a mali chłopcy wcześniej byli
"przejmowani" przez mężczyzn i socjalizowani według męskich wzorców
zachowania. Problem stosunku pracy do rodziny dotyczy więc nie tylko
kobiet, ale i mężczyzn. Układ, kiedy oboje rodziców albo nawet jeden z
nich (częściej mężczyzna) przebywa od rana do wieczora poza domem, nie
jest dla żadnego członka rodziny układem zdrowym.
Rozwiązanie, które proponuje nowoczesne społeczeństwo, sprowadza się
do tworzenia kosztownych instytucji zastępczo-wychowawczych, jak
żłobków i przedszkoli[17a]. Z punktu widzenie heglowskiej
analizy nowoczesnego społeczeństwa obywatelskiego, mała rodzina ma też i
prawo oczekiwać konkretnego wsparcia ze strony "dużej rodziny".
Niedźwiedzia przysługa polityki socjalnej?
Zakres ingerencji państwa w promowanie zarobkowej emancypacji kobiet
jest masowy i kosztowny, i zdaniem wielu konserwatystów, obraca się
przeciwko adresatkom tej polityki[17b]. Osoba o poglądach
lewicowych będzie starała się za wszelką cenę wprowadzić inżynierię
społeczną i urzeczywistnić równość płci. Natomiast z punktu widzenia
konserwatysty ten ideologiczny cel zaciemnia kwestię kosztów związanych z
taką przebudową społeczeństwa, od ekonomicznych – do społecznych.
Kwestią fundamentalną jest pytanie o powołanie kobiety (jak i o
powołanie mężczyzny) – przy czym konserwatywna odpowiedź jest i będzie
dla feministki kulturową opresją. Nie ma tu za bardzo szans na
porozumienie.
Ten klincz jest powodem tego, że być może tylko kapitalizm jako etycznie neutralny arbiter byłby w stanie rozstrzygnąć kwestię niekompatybilnych wzorców kulturowych[18],
co jest oczywiście dla obu stron (konserwatystów i feministek)
nieakceptowalne. Być może, gdyż kwestią sporną jest to, czy kapitalizm
byłby w stanie funkcjonować bez społeczeństwa obywatelskiego, czy też
nieuchronnie niesie ze sobą konieczność utworzenia "dużej rodziny"
kosztem sukcesywnego niszczenia "małej rodziny". Kwestia ta wymaga
dokładniejszego zbadania.
Na pewno można stwierdzić, że polityka mająca na celu
przeciwdziałanie zawodowej "dyskryminacji" kobiet jest chyba
najdelikatniejszą materią, z jaką przyszło mieć do czynienia politykom i
pracodawcom, i jest to jednocześnie materia, w której ponoszą oni
klęskę. Obecna polityka społeczna i protekcjonizm zatrudnienia
zaostrzają sytuację i podwyższają dyskontowane koszty ryzyka
zatrudnienia kobiet. W efekcie, przy tak sztywnym i surowym gorsecie
zabezpieczeń prawnych z myślą o bezpieczeństwie zatrudnienia ciężarnej
kobiety, pracodawcy wolą unikać ryzyka związanego z zatrudnianiem pań.
Zdaniem konserwatystów, polityka uspołecznienia tej kwestii i twardej
regulacji obraca się często i boleśnie przeciwko swoim adresatkom[19].
Nie-lewicowy feminizm a walka o słuszne z punktu widzenia konserwatysty „sprawy”
Na sprawę można też spojrzeć nieco inaczej: w społeczeństwie
przednowoczesnym podział na męskie i żeńskie nie był tak sztywny jak w
nowożytności. Kobiety udzielały się społecznie, a mężczyźni także byli
odpowiedzialni za wychowywanie dzieci, przede wszystkim poprzez
przekazywanie im określonych postaw i wartości. Dopiero w nowożytności
pojawił się dość sztywny podział: publiczne – męskie, prywatne –
żeńskie. Jeśli dodamy do tego wartościowanie: publiczne jest bardziej
wartościowe niż prywatne, to nietrudno dostrzec, że sam system niejako
wymusił proces emancypacji kobiet, które nie chciały przynależeć do
tego, co "niższe" i gorsze. W efekcie poddania krytyce tego nowożytnego
trendu być może otwiera się pole do jakiegoś „porozumienia”.
W naszym przekonaniu, próba gwałtownej restytucji podziału, o którym
marzą konserwatyści: mężczyzna – władca poza domem, kobieta – zajmująca
się samym domem, może okazać się naiwna i daremna[20].
Niezbędnymi są zarówno głęboki rachunek sumienia ze strony
konserwatystów, jak i konieczność przedyskutowania roli kobiety w
zatomizowanym społeczeństwie wymuszającym aktywizację.
Należy także postawić pytanie: dlaczego obecnie w dyskusji, i to
niemal automatycznie, łączy się z lewicowością słuszne z punktu widzenia
konserwatysty hasła walki z szowinizmem, przemocą seksualną i
seksizmem? Także ta kwestia, naszym zdaniem, wymaga jak najszybszego
wyjaśniania i swoistego rachunku sumienia ze strony przeciwników lewicy i
feminizmu. Atrofia dyskursu doprowadziła do ataku na rzekomy
„patriarchat”, postrzeganego jako rzekome i ostateczne źródło problemów
wyżej zarysowanych.
Na polu walki kulturowej o konserwatywne pryncypia należałoby się
bliżej przyjrzeć feministycznym postulatom i dokonać pewnej ich
selekcji. O ile w kwestiach aborcji zgody z lewicującymi feministkami
oczywiście nie ma i nie będzie[21], o tyle w innych
przypadkach sytuacja jest interesująca, jeśli tylko druga strona na
chwilę porzuci swoją ślepą dialektykę (co jest pewnym problemem, z
którego część feministek dopiero zaczyna sobie zdawać sprawę).
Parytety i kwoty w biznesie
Parytety w biznesie mogą być kosztowną fantasmagorią dla gospodarki,
jeśli w danym kraju produktywność kobiet i „kobiece ryzyko” są
ekonomicznie mniej „efektywne” od produktywności mężczyzn. Jeden z
autorów krytykuje to wyczerpująco w innym miejscu[22].
W kapitalizmie to właściciel wycenia, kto jest lub mógłby być
bardziej wydajny w pracy. Jeśli zignoruje zdolności kobiety, mogące dać
mu przewagę w postaci wyższej produktywności i wyższych zysków, sam
sobie zaszkodzi. Ten fakt, mający swoją genezę w egoistycznej wizji
przedsiębiorcy jako maksymalizującego zyski, zaprzecza logice parytetów w
biznesie. Dlaczego kobiety nie miałyby pokazać, że są równie dobre lub
lepsze bez parytetów? Odpowiedź na to pytanie w warunkach "duetu"
kapitalizm-demokracja opiera się na teorii podboju świata przez
mężczyzn.
Tzw. „korporacyjne parytety” zostały wprowadzone przez rządy Norwegii
i Francji. W Polsce niedługo NIK rozpocznie badania porównawcze
zarobków kobiet i mężczyzn[23], co można potraktować jako zapowiedź rychłej debaty nt. równouprawnienia „w domu i zagrodzie”.
Kwestie społeczne
Pornografia
Jest to największa kość niezgody wśród feministek. Paleta poglądów na
tę kwestię waha się od radykalnej negacji, akceptacji do afirmacji jako
„środka emancypacyjnego”[24]. Argumentem „za” miałby być
rzekomy fakt, jakoby w społeczeństwach patriarchalnych zakazywało się
kobiecie czerpania przyjemności z seksu i że pornografia jest najlepszym
emancypacyjnym „lodołamaczem” tego „patriarchalnego dyskursu”. Temu
myśleniu przeciwstawne jest stanowisko radykalnego odrzucenia
pornografii jako środka wykorzystania, wyzysku i upodlenia kobiety[25].
Co ciekawe, argumenty, jakich używają feministyczne przeciwniczki
pornografii, są słowo w słowo skopiowanymi argumentami strony
przeciwnej.
Oczywiście pomiędzy tymi dwoma stanowiskami jest duża liczba
feministek, która głośno wyraża swoje wątpliwości co do tych dwóch
skrajności i nie chce, lub nie umie, zająć jednoznacznego stanowiska[26].
Popyt na pornografię jest, naszym zdaniem, uwarunkowany
socjologicznie. W dawnym feudalnym społeczeństwie sztywna reguła
monogamii i kojarzenia związków (przez większość czasu „swatanie”)
zapewniała każdemu człowiekowi towarzystwo przez całe dorosłe życie
(pomijając wdowy i wdowców). Wraz z nadejściem epoki „emancypacji”
kobiet i ich uniezależnienia doszło także do rozerwania tej
monogamicznej struktury. Dominującym modelem relacji między płciami
stała się monogamia sukcesywna (każdy związek jest przygotowaniem do
następnego), która jest ostatnim bastionem „wierności” jako wartości w
relacjach damsko-męskich. I on jednak powoli pada, a zachodnie
środowiska lewicowe promują (pod nazwą oczywiście „równouprawnienia”
innych form związku) poliandrię, biseksualizm, kontrolowaną zdradę.
Paradoks „wolności seksualnej” polega na tym, że część osób zostaje
ostatecznie bez partnera (z uwagi na kiepską pozycję społeczną,
prezencję zewnętrzną, nieśmiałość). Dotyka to w równym stopniu kobiety,
jak i mężczyzn[27].
Proces osamotnienia w zatomizowanym społeczeństwie kapitalizmu XIX w.
jako pierwszy opisał Alexander Rüstow w „Gegenwartsprobleme der
Soziologie”[28]. Dzisiaj zjawisko osiągnęło nieprzewidziane
rozmiary. Każdy człowiek ma pewne potrzeby seksualne, a niemoc ich
zaspokojenia sprawia, że często sięga on po narkotyczne, komercyjne i
łatwo dostępne ersatze – np. prostytucję i pornografię. Można
dywagować, czy treści, jakie np. osamotniony mężczyzna będzie chciał
oglądać, odpowiadają archetypowi męskiej dominacji, co będzie tylko
napędzać niszczące jego psychikę tendencje sadystyczne i
sadomasochistyczne. Jeśli sprzeciwiają się temu feministki, to znaczy,
że konserwatywny postulat zakazu pornografii i prostytucji staje się ich
postulatem.
Problemem zdaje się tu być jednak przede wszystkim sam proces
osamotnienia i rozbudzania pewnych potrzeb czy presji społecznej.
Intymna sfera człowieka oraz intymne relacje międzyludzkie coraz
bardziej odzierane są z treści miłości, wzajemnego oddania i wierności.
Pojawiają się nawet głosy, że tak rozumiana – totalna – bna operująca na
najniższych poziomach – emancypacja kobiet musi pociągnąć za sobą
degrengoladę wśród mężczyzn[29]. Jeśli naniesiemy na to
problem izolacji i osamotnienia, dojdziemy do wniosku, że ta część
feministek, która sprzeciwi(a) się pornografii, będzie w tej kwestii
naturalnym sojusznikiem konserwatystów (przynajmniej tych, którzy nie
przejawiają „wiktoriańskiej mentalności”). Wiąże się z tym:
- Sprzeciw wobec pornografii i prostytucji (albo przynajmniej ich nachalnej promocji).
- Sprzeciw wobec traktowania kobiet i ich ciał jako komercyjnego produktu[30].
Co ciekawe, faktycznie coraz częściej pojawiają się w feministycznym
obozie głosy, że pornografia to wspólny problem kobiet i mężczyzn. Takie
postawienie sprawy dotyczy nie tylko problemu pornografii, ale w tej
tematyce jest najbardziej widoczne. Rzecz jednak w tym, że przyjęcie
takiego stanowiska stanowi niebezpieczeństwo „dezaktywacji” wygodnej
dialektyki my – kandydatki do wyemancypowania a oni – wrogowie
uciskający.
Warto zauważyć także, że front walki z merkantylnym traktowaniem
kobiecej cielesności w reklamach, jak i tępienie zwyczajnego chamstwa
(sprawa Figurskiego i Wojewódzkiego, ukaranie jurorów Top Model) cieszy
się konsensem po obu, zdawałoby się, antagonistycznych stronach. Zakaz
podtekstów seksualnych w reklamie czy w mediach rozrywkowych mógłby być
ustanowieniem wspólnego frontu.
Jeśli jednak pornografia ma być wyzwalaniem kobiety z „ciasnych ram”
patriarchalnej struktury społecznej i związanej z tym „męskiej
dominacji”, dyskusja staje się mocno utrudniona. Można się zastanowić
nad tym, czy te słowa nie stają się wtedy ideologiczną pałką, tracąc
merytoryczną substancję. Nie brak przecież głosów o oskarżanie mężczyzn
za zło całego świata oraz wizji w ten sposób dających ewidentnego
winnego – mężczyzny[31a].
Aborcja
Jak wyżej wspomnieliśmy, w kwestiach aborcji zgody z lewicującymi
feministkami oczywiście nie ma i nie będzie. Jednakże sposób prowadzenia
dyskursu na temat aborcji stosowany przez wielu konserwatystów należy
poddać pewnej krytyce. W „konserwatywnej” krytyce praktyki aborcyjnej
piętnuje się kobiety, które decydują się na aborcję, natomiast rzadko
mówi się o mężczyznach, którzy są tak samo odpowiedzialni za dziecko jak
kobieta. Kobieta, która będzie miała wsparcie ze strony mężczyzny, z
mniejszym prawdopodobieństwem zdecyduje się na aborcję niż taka, która
musiałaby samotnie wychowywać dziecko. Problem aborcji ściśle powiązany
jest z kwestią rozwiązłości seksualnej i braku odpowiedzialności za
życie seksualne, co w takim samym stopniu dotyczy kobiet, jak i
mężczyzn.
Zapędy niektórych samozwańczych „macho”, pt. mężczyzna sypiający z
wieloma kobietami ma powodzenie i jest prawdziwym „bykiem”, a kobieta
sypiająca z wieloma mężczyznami jest naturalnie „puszczalska” (żeby nie
używać cięższych określeń), to strzał w plecy konserwatysty. Reguły (lub
brak reguł) muszą obowiązywać wszystkich, bez wyjątków. Bez przemiany
myślenia w tej kwestii będziemy mogli tylko bezradnie patrzeć, jak
dyskurs przepada na rzecz lewicy.
Prostytucja
Z osamotnieniem, zniszczeniem monogamicznej struktury związków oraz
„seksualną emancypacją” nieodłącznie wiąże się przygnębiający fenomen
szerzenia się prostytucji. Spór o to, czy to popyt tworzy podaż na nią,
tudzież czy to „okazja czyni złodzieja”, wydaje się nie pomagać w
uporządkowaniu dyskusji. Z uwagi na mnogość etyk funkcjonujących w
liberalnym społeczeństwie, oraz ich różnorodność, wyjaśniający ów
fenomen publicyści czy badacze będą się kierować raczej uprzedzeniami
niż argumentami. Feministki będą to zjawisko wyjaśniać jako wyraz
męskiej hipokryzji, dominacji i wykorzystywania, konserwatyści jako
efekt pozwalania na moralny relatywizm, w efekcie moralny hazard i
negatywną selekcję społeczną[31b]. Osobiście skłaniamy się do przyznania racji obu stronom.
Tak jak w przypadku pornografii, tak i w przypadku prostytucji
feministki różnią się pod względem wyznawanych poglądów. Ich poglądy
wahają się od uznawania prostytucji za „patriarchalną przemoc” (co
niektórzy konserwatyści skłonni byliby określić mianem „merkantylizacji
intymności”) do określania prostytucji jako „normalnego zawodu” czy
nawet jako dźwigni emancypacji[32]. To pierwsze stanowisko jest zresztą możliwą ideową fundacją „katolickiego feminizmu”.
Godność kobiety w ujęciu chrześcijańskim zdecydowanie wymaga
potępienia prostytucji. Sprawa prostytucji jest ponadto o tyle
skandaliczna, że prostytucja łączy się niemal zawsze z handlem ludźmi,
co jest nieakceptowalne dla nikogo. Godna uwagi jest więc współpraca
duszpasterstwa katolickiego z organizacjami typu „La Strada”.
W kręgach konserwatywnych można co prawda znaleźć zwolenników
twierdzenia, że legalizacja prostytucji nie byłaby sprzeczna z prawem
naturalnym, gdyż zgodnie z nauką św. Tomasz z Akwinu prostytutce należy
się zapłata za jej usługi. W prawie polskim prostytucja jednak nie jest
zabroniona, a karalne są sutenerstwo, stręczycielstwo i kuplerstwo. Tak
zwana legalizacja prostytucji oznaczałaby więc zniesienie tych trzech
przestępstw, jak również wprowadzenie przymusowych ubezpieczeń
społecznych etc. dla prostytutek. Jednakże jak pokazuje przykład
Niemiec, legalizacja prostytucji prowadzi do wzrostu handlu żywym
towarem, gdyż przez to utrudnione staje się kontrolowanie domów
publicznych przez organy państwowe.
Kwestie polityczne
Parytety w demokracji
Wiele feministek domaga się wprowadzenia parytetów w polityce, które
mają obowiązywać na stałe albo czasowo. Celem ich ustanowienia ma być
wyrównanie szans między kobietami i mężczyznami w dostępie do instytucji
społeczeństwa obywatelskiego. Feministki twierdzą bowiem, że w "spadku
po patriarchacie" mężczyźni opanowali te instytucje i bronią kobietom
dostępu do nich. Ich zdaniem, tylko teoretycznie kobiety mają takie same
szanse na to, by kandydować np. do Sejmu. W praktyce jednak to głównie
męscy funkcjonariusze partyjni, układając listy wyborcze, umieszczają
kobiety na gorszych pozycjach. Parytety mają wymusić więc zmianę
struktur partyjnych, tak by równość szans mogła się urzeczywistnić.
Jak pokażemy poniżej, parytety są instytucją, która zawsze
dyskryminuje część wyborców. Feministki uważają jednak, że taka
(czasowa) dyskryminacja jest niezbędna do tego, by na trwale zmienić
strukturę instytucji społeczeństwa obywatelskiego w kierunku pożądanym
przez nie.
Paradoks parytetów w wyborze jakiegokolwiek ciała wyborczego, jak np. rada osiedlowa czy parlament[33], polega na tym, że rozszerzenie praw kobiet do bycia wybieranym może kłócić się z prawem do wybierania.
Podamy prosty przykład. Jest trzech kandydatów mężczyzn (A, B, C) i
dwie kandydatki (D, E) na dwa miejsca wyborcze (obowiązują parytety).
Dla ułatwienia podzielmy liczbowo wyborców wg płci w stosunku
fifty-fifty. „M” oznacza procent mężczyzn, jaki oddało głos na
konkretnego kandydata, analogicznie „F” kobiet-wyborców. Do ciała
wyborczego zostaje wybrany jeden mężczyzna i jedna kobieta. Oto wyniki:
Kand. Płeć kand. (M) (F) Średnia
A (m) 12% 35% 23.5%
B (m) 16% 25% 41%
C (m) 20% 25% 45%
D (f) 24% 10% 34%
E (f) 28%
5%
33%
Jeśli w wyborach obowiązuje parytet, dochodzi do kuriozum. Aż dwóch
kandydatów, którzy są preferowani przez kobiety (bo np. obiecali więcej
żłobków, zasiłków dla matek, dłuższe urlopy wychowawcze itd.), odpadnie
tylko dlatego, ponieważ są mężczyznami. Miejsca zdobywają kandydat C i
kandydatka D. Zauważmy, że zasada parytetu spowodowała tutaj
zlekceważenie prawie 2/3 głosów kobiet! Zgodnie np. z zasadą
proporcjonalnością głosów wybranymi powinni być kandydaci B i C. Gdy
zamienimy kolumny „M” na „F”, sytuacja staje się jeszcze bardziej
kuriozalna, gdyż zamiast dwóch kobiet, wybranych zarówno przez kobiety,
jak i zgodnie z zasadą proporcjonalności, wybrana zostaje tylko jedna.
Uprośćmy przykład jeszcze bardziej. Jeżeli ogół kobiet chce decydować
tak, że w danym organie (sejmie, senacie itp.) wybranych zostaje 90%
mężczyzn, to zabranianie im tego poprzez parytet jest pogwałceniem ich
prawa do samodzielnego politycznego wyboru. Ta jawna sprzeczność z ideą
parytetów może być zneutralizowana tylko przez cel, jakim jest wywołanie
zmiany struktur instytucji społeczeństwa obywatelskiego za pomocą
inżynierii społecznej. Podane sprzeczności i kurioza nie zachodziłyby w
sytuacji, gdyby kobiety faktycznie zaczęły wyłącznie głosować
na kobiety; tyle że wtedy (przy odpowiednim ukształtowaniu prawa
wyborczego) cała idea parytetów byłaby całkowicie zbędna.
Totalna klęska Partii Kobiet (0,4%) w wyborach do polskiego
parlamentu daje do myślenia. Sama idea „Partii Kobiet” wydaje się
bezcelowa. Jeśli teza o „płciowym solidaryzmie klasowym” jest prawdziwa
(a pamiętajmy, że przecież same kobiety mogą mieć sprzeczne ze sobą
interesy), to parytety nie są żadną pomocą na drodze do współdecydowania
kobiet w demokracji. Kobiet jest przecież statystycznie więcej niż
mężczyzn. Przy odpowiednim ukształtowaniu prawa wyborczego mogłyby
spokojnie przegłosować mężczyzn w wyborach parlamentarnych. Przy
wsparciu pewnej części mężczyzn zyskałyby nie tylko większość
wystarczającą do utworzenia rządu, ale być może nawet większość
wystarczającą do zmiany Konstytucji. Zatem dlaczego tak się nie dzieje?
Otóż albo kobiety „wciąż tkwią w katolicko-patriarchalnym dyskursie”[34],
albo wykazują się niebywałą biernością, albo po prostu podczas
podejmowania decyzji wyborczych kierują się kryteriami innymi niż płeć
kandydata.
Katolicki feminizm
Ten niesprecyzowany i nie do końca zamanifestowany światopogląd[35], naszym zdaniem, niepotrzebnie wprowadza gramscistowski duch rozłamu w szeregach samych konserwatystów[36].
Z kolei ze strony feministek będzie traktowany jako zjawisko
marginalne, niezrozumiałe, i raczej nie będzie dopuszczone do dyskursu.
Pamiętajmy, że klasa tworzy się de facto tam, gdzie w obrębie
pewnej grupy społecznej pojawia się świadomość wspólnych interesów.
Religia katolicka wciąż uchodzi za „blokującą” uwolnienie świadomości i
będącą „strażnikiem patriarchatu”. Mimo to, idea mariażu postulatów
socjalno-społeczno-emancypacyjnych przy jednoczesnej „kasacji” tych,
które kolidują z katolicką nauką społeczną i KKK, zdaje się zyskiwać
coraz większą popularność[37].
Istnieje kilka wariantów „ideologicznego” rozwoju i samozdefiniowania dla katolickiego feminizmu.
Pierwszy oznacza próbę walki jedynie na polu samej semantyki.
Wartości patriarchalne, dalej konserwatywno-katolickie, mają być dla
kobiety najbardziej korzystnymi. Usprawiedliwiane może to być za pomocą
czystej biologii lub chrześcijańskiej teologii. Przyjęcie takiego
poglądu na sprawę czyni katolicki feminizm zbędnym (i należałoby go
potraktować „brzytwą Ockhama”), gdyż jest konserwatyzmem pod inną nazwą.
Do tego problemu jeszcze wrócimy.
Drugi wariant to feminizm "pogodzony" z katolicyzmem[38].
Domaga się po pierwsze „uznania” podmiotowości kobiet dokładnie w
takich samych postulatach, jaki czyni to „zwykły” lewicowy feminizm.
Więcej żłobków, więcej świadczeń socjalnych, dłuższe urlopy
macierzyńskie, parytety w demokracji, parytety w biznesie, równe zarobki
oraz walka z seksizmem, szowinizmem oraz merkantylnym wykorzystywaniem
kobiecej intymności. Praktycznie jedynymi kwestiami spornymi pozostałyby
takie sprawy jak pornografia, prostytucja, a przede wszystkim aborcja
czy stosunek do kobiet homo- i biseksualnych. Dopiero mocna kolizja w
dyskursie o tych kwestiach, między katolickimi a lewicowymi feministkami
ujawniłaby „prawdziwą twarz” katolickiego feminizmu.
Trzeci wariant jest odwróceniem pierwszego. To nie katolicyzm
zawłaszcza na polu semantyki feminizm, tylko feminizm niczym
neomarksistowsko – gramscistowski potwór pożera katolicyzm i zmusza go
do kapitulacji. Zewnętrzne emblematy wiary pozostają, a nawołania do
opamiętania przeszkadzają feministkom katolickim w wyrażeniu żądań np.
co do legalizacji aborcji czy par homoseksualnych (lesbijskich).
Teologia jest tutaj traktowana jako mistyczny dodatek, lokalny folklor
czy regionalna specyfika, którą rewolucja musi w jak największym wymiarze zasymilować (ale jednak w końcu unieszkodliwić), aby odnieść sukces.
Z uwagi na niepewny drugi i „zdradziecki” trzeci wariant, katolicki
feminizm musi być traktowany z najwyższą podejrzliwością. Zamęt na polu
języka prowadzi do zamętu na polu ideologicznym. Tu z kolei chaos
powoduje, że jasno określone linie frontu zaczynają się rozmywać i nigdy
nie wiadomo, kto w dyskursie otrzyma „cios w plecy”: feministki czy
konserwatyści. Przykład sytuacji niekorzystnej dla lewicowych feministek
miał miejsce całkiem niedawno. Polskie feministki, w ramach protestu z
okazji 20. rocznicy uchwalenia w Polsce ustawy aborcyjnej, zaprosiły
zwolenników liberalizacji na pokaz amerykańskiego filmu mówiącego o
sufrażystce Alicji Paul. Rzecz w tym, że Alicja Paul była zadeklarowaną
obrończynią życia poczętego, będącą mówiąc dzisiejszym językiem, 100%
pro-life[39].
Musimy jednak zastrzec, że nasz krytyczny stosunek do katolickiego
feminizmu nie oznacza bynajmniej, że bezkrytycznie stajemy pod stronie
tych konserwatystów, którzy uważają, że postulaty feminizmu w całości
wyssane są z palca. Jak „nie wszystko złoto, co się świeci”, tak samo
nie wszystko, co rzekomo zgodne z prawem naturalnym, rzeczywiście jest z
nim zgodne. Np. szczególnie w środowiskach wiejskich rozprzestrzenione
przekonanie, że „babę” (niczym nieposłuszną kobyłę) trzeba bić, by
„znała swoje miejsce”, trudno uznać za zgodne z katolicką etyką, a w
szczególności z katolicką koncepcją cnót i wad. Nie widzimy jednak
potrzeby, by mówienie o takich wypaczeniach wymagało tworzenia nowego
bytu, jakim jest katolicki feminizm. Przypominanie mężczyznom o tym, że
są zobowiązani do czynienia dobra względem kobiet, należy do normalnych
obowiązków etyków i pedagogów katolickich.
Podsumowanie
Skoncentrowanie dyskusji konserwatystów (i np. katolickich księży) z
feministkami na tematach takich jak aborcja, prostytucja, pornografia
pozwoliłoby skupić się na prawdziwych problemach kobiet i dosięgnąć
źródeł konfliktu wartości. Podczas takiej debaty zarówno konserwatyzm,
jak i lewicowy feminizm musiałyby obnażyć swoje założenia
etyczno-antropologiczne. To z kolei pozwoliłoby sprowadzić debatę z
poziomu konfliktu na linii religia versus ideologia na poziom
racjonalnej dyskusji filozoficznej. Przedmiotem takiej dyskusji powinny
być m.in. takie zagadnienia jak pytanie o istnienie obiektywnej natury
człowieka, rola kulturowego uwarunkowania ról społecznych, źródła zła
(niesprawiedliwości) w świecie, jak również możliwości jego
wyeliminowania za pomocą instrumentów inżynierii społecznej. Jeśli
porozumienie nie zostałoby osiągnięte (co jest zresztą prawdopodobne),
to przynajmniej mielibyśmy jednoznaczną, ideologiczną separację dwóch
obozów.
Siła dyskursu mogłaby z kolei racjonalnie i emocjonalnie zadziałać na
niezdecydowane kobiety (i… postronnych mężczyzn). Jesteśmy przekonani,
że sięgnięcie do prawdziwych źródeł godności kobiety i sprzeciw wobec
merkantylizacji jej intymności przechyliłyby szalę na naszą –
konserwatystów – stronę.
W tej chwili dyskurs dotyczący sytuacji kobiet został jednak
zawłaszczony przez feminizm. Feministka mogłaby teoretycznie obrać dwie
drogi działania i myślenia. Pierwsza polegałaby na współpracy z
mężczyznami w obrębie zastanego systemu społecznego, co jednak kłóci się
z przekonaniem feminizmu o tym, że interes mężczyzny koliduje z
interesem kobiety. Przyjęcie tego właśnie założenia przez lewicowy
feminizm generuje obszar dialektycznej bitwy. Feministki mogą
oczywiście się z tym nie zgodzić, ale skoro przemawiają w interesie
wszystkich kobiet (nieuświadomionej jeszcze „klasy”), to oczywistym
jest, że po odjęciu płci żeńskiej w społeczeństwie zostaną sami
mężczyźni (w zmodyfikowanym wariancie: kobiety masochistycznie
popierające mężczyzn, którzy im szkodzą). Front jest więc od razu
widoczny, co potwierdza np. wywiad z Christine Bauer-Jelinek, ekspertką
od treningu menadżerskiego[40]. Wyjątki od tej reguły są rzadkie[41].
W efekcie odejście od masowych „ingerencji” państwa jako sposobu
rozwiązywania problemów staje się niemożliwe, gdyż tam gdzie ludzi nie
łączy spójny system etyczno-moralny, tam wkracza państwo z nagą
przemocą. A ta nie zdołała nikogo „wyemancypować”, co najwyżej nie
będzie nikogo dyskryminować. Choć jak pisał Arystoteles: najgorszą formą nierówności jest próbować uczynić nierówne rzeczy równymi.
Można oczywiście bawić się w boga i w inżynierię społeczną, a
feministki, jak każdy ruch lewicowy, inżynierię społeczną wręcz
uwielbiają. Nieuchronność lawiny państwowych ingerencji w życie
społeczne i ekonomiczne jest niemalże modelowym przykładem drogi do zniewolenia. Ale jest to jednocześnie wyjście najłatwiejsze, jak mówił Wilhelm Röpke, pójście po linii najmniejszego oporu społecznego. Cóż, póki co to heglowski „Zeitgeist” zdaje się być po stronie feministek.
Magdalena Ziętek, Kamil Kisiel
Tekst powstał dla portalu „Prokapitalizm” (www.prokapitalizm.pl) i „Konserwatywnej Emigracji” (www.konserwatywnaemigracja.com).
***
Przypisy:
[1] P. Skrzydlewski, EKONOMIKA, 2002, Powszechna Encyklopedia Filozofii, Tom 3, ss. 77-83.
[2] S. th., II–II, q. 50, a. 3, za: Tamże, s.80.
[3] Marek Siemek, Hegel i filozofia, Warszawa 1998, s. 122, cytat w
tekście: G.W.F. Hegel, Zasady filozofii prawa, Warszawa 1969, § 238,
Uzupełnienie, s. 410.
[4] Ibid., s. 121-122:
„Tym, co Hegel w Filozofii prawa przedstawia i opisuje jako rodzinę,
jest przecież nie co innego jak nowoczesna tzw. mała rodzina – najwyżej
dwupokoleniowa, oparta na dobrowolnym i świadomie wybranym współżycia
obojga małżonków i ich dzieci jako jednostkowych osób. Rodzina taka
stanowi sferę – możliwą dopiero w ramach obywatelsko-społecznej
indywidualizacji – niewymuszonego i w ogóle żadnymi innymi celami nie
uwarunkowanego obcowania wzajemnego ludzi, którzy jedynie za sprawą
czysto subiektywnego uczucia miłości i równie subiektywnej woli, żeby
być ze sobą i dla siebie, łączą się w intymną wspólnotę życia
prywatnego. (…) Społeczeństwo obywatelskie nie tylko umożliwia i
wytwarza nowoczesną rodzinę, ustawicznie produkując i reprodukując jej
potencjalnych członków: wolne i równe jednostki jako osoby; stanowi ono
także jej właściwy sens i cel, gdyż zawsze odbiera rodzinie już
wychowane przez nią dzieci i w swoim charakterze „rodziny ogólnej”, znów
„uwalnia” je jako samoistne, „wolne jednostki" (…) pod względem
majątku, gospodarczego dobrobytu i pozycji społecznej członkowie rodziny
są, tak ja wszystkie inne jednostki (które zresztą wszystkie są też
członkami jakichś rodzin), przede wszystkim uczestnikami społeczeństwa
obywatelskiego, którzy środki swego utrzymania muszą zdobywać w obrębie
jednego i tego samego, wszechobejmującego „systemu potrzeb”, tj.
rynkowego mechanizmu społecznej pracy i wymiany”.
[5] Siemka, s.136
[6] Siemka, s. 141
[7] To, co wielkoobszarowy kapitalizm XIX wieku
odziedziczył po feudalizmie, to niewątpliwie bezwzględne i niczym
nieograniczone prawo do rozkazów nad „podbitym” człowiekiem (Por.
Alexander Rüstow – Ortsbestimmung der Gegenwart, Band III, s. 159-166).
Rüstow w interesujący sposób rozwija marksistowsko-oppenheimerowską tezę
o społecznych konfliktach do procesu podboju człowieka przez człowieka i
wytwarzania się warstwy rządzącej i rządzonej. Jego teorię można
rozwinąć także w stosunku do problematyki konserwatyzmu i feminizmu: czy
„klasa” kobiet-poddanych została podbita przez „klasę”
władców-mężczyzn?
Ciekawym jest też, czy feminizm poprzestanie na „stworzeniu” kobiety
równej mężczyznom, czy będzie dążyć do wyhodowania kobiecego
„nadczłowieka” i do ustanowienia kobiet jako klasy władców? Ta z pozoru
humorystyczna kwestia została już poruszona np. przez jedną z
najbardziej radykalnych feministek, Sally Miller Gearhart w kuriozalnej
wypowiedzi: „The proportion of men must be reduced to and maintained at
approximately 10% of the human race”. Oto, do czego może doprowadzić
bezsensowna idea dialektycznej walki.
[8] Liczba rozwodów np. w Polsce rosła nieustannie aż do
roku 2006, aby osiągnąć liczbę ok. 71,9 tys., by następnie przez dwa
lata spadać i znowu osiągnąć podobną wartość (ok. 72 tys.). W roku 2011
liczba rozwodów nieznacznie spadła i wynosiła ok. 65 tys. rozwiedzionych
cywilnie par małżeńskich.
http://www.prawnik-online.eu/porady/rodzinne/statystyka_rozwodow_w_polsce_statystyki_rozwodowe.html
Warto także przeczytać opracowanie GUS-u: 25% małżeństw kończy się z
powodu zdrady współmałżonka, a w 20% powodem jest alkoholizm.
http://www.stat.gov.pl/cps/rde/xbcr/gus/l_podst_inf__o__syt_demograficznej_2011.pdf,
s.7-9
[9] Biblia Tysiąclecia – List do Gal., 3,28.
[10] Kapitalnego znaczenia nabiera kwestia obowiązkowych
ubezpieczeń społecznych. Marksiści, teoretycy państwa opiekuńczego, jak i
wszelkie potomstwo obydwu (m.in. feministki) muszą przyznać, że sami
zniszczyli „bazę” dla związku między rodziną i dziećmi. Rodzice przed
„bismarckowym” wynalazkiem obowiązkowych ubezpieczeń społecznych musieli
dopilnować, aby tak wychować potomstwo, aby było chętne okazać im w
podeszłym wieku miłosierdzie i pomoc w utrzymaniu. Jednocześnie
pochwalali oni sekularyzację wartości chrześcijańskich, jakimi było
właśnie wspomniane miłosierdzie (niemające nic wspólnego z „litowaniem
się”, tylko normalną, międzygeneracyjną odpowiedzialnością) czy rodzina.
Obowiązkowe ubezpieczenia społeczne w połączeniu z sekularyzacją
powodują całkowite odseparowanie generacji pokoleń od siebie.
Solidarność między generacjami staje się bezosobowa, abstrakcyjna,
wyłącznie ekonomiczna, zamiast być osobistą, opartą na głębokim uczuciu
wdzięczności i ciepła więzi. Dzieci stają się dla małżonków kaprysem i
rodzicom nie zależy na ich wychowaniu.
Niejako państwowe ubezpieczenie emerytalne staje się dzisiaj, w
obliczu totalnej atomizacji, koniecznością samą z siebie. W efekcie
dzieci rodzi się coraz mniej, relatywna liczba ludzi starszych na
utrzymaniu systemu rośnie, a sam system zmierza ku nieuchronnemu
bankructwu, albo przynajmniej wielkim cięciom, które pod znakiem
zapytania stawiają sens gigantycznego rozmiaru tej inwestycji.
[11] Istnieje jakieś fałszywe przekonanie, że odwieczny
porządek świata polegał na tym, iż mężczyzna pracował na dom, a kobieta
gotowała strawę i odbierała od mężczyzny hołdy. „– Takich czasów nie
było – mówi prof. Anna Giza–Poleszczuk, socjolog z Uniwersytetu
Warszawskiego. – Kobiety zawsze pracowały, w polu, w zakładach
rzemieślniczych, kramach i fabrykach, szły na służbę. I każdy rubel czy
dolar, który zarobiły, należał do ich mężów lub ojców”.
Ten, jak i inne mity pojawiające się w argumentach konserwatystek,
opisano w ciekawym artykule Agaty Passent:
http://www.agatapassent.pl/7grzechow.html)
[12] Istnieje niezaprzeczalna korelacja: im wyższe zarobki, tym mniejsza dzietność. Patrz:. Fertility and Income,
T. Paul Schultz, Yale University, October 2005. Wykres ukazujący
zależność między zarobkami a dzietnością można zobaczyć stronie 20 pod
tym linkiem:
[ http://www.econ.yale.edu/~pschultz/cdp925.pdf ].
Na osi Y mamy dzietność, na osi X mamy logarytm zarobków. Widzimy, że
im wyższe wartości na osi X, tym niższe w przekroju wartości na osi Y.
W Polsce, przy obecnych zarobkach, oboje rodziców wspólnie musi
pracować na rzecz utrzymania domu. Z drugiej strony, w krajach
zachodnich, gdzie zarobki mężczyzn są dużo wyższe, walka o emancypację
kobiet jest, o dziwo, dużo bardziej radykalna, a dzietność kobiet równie
niska jak w Polsce. Być może jest to kwestia kulturowych wzorców
postkapitalistycznego konsumpcjonizmu.
[13] Chociaż temat parytetów w biznesie jest w Polsce
często omawiany, jest to robione nadzwyczaj niemerytorycznie. Dominują
próby „państwowego” rozwiązania problemu. Dlatego, niestety, lepiej
sięgnąć do źródeł zagranicznych:
1. Bieda i bogactwo, dlaczego kobiety zarabiają mniej niż mężczyźni, Natascha Lenz, Frankfurter Allgemeine Zeitung, 04.10.2012 (http://www.faz.net/aktuell/wirtschaft/wirtschaftspolitik/armut-und-reichtum-warum-frauen-weniger-verdienen-als-maenner-11913313.html).
1. Bieda i bogactwo, dlaczego kobiety zarabiają mniej niż mężczyźni, Natascha Lenz, Frankfurter Allgemeine Zeitung, 04.10.2012 (http://www.faz.net/aktuell/wirtschaft/wirtschaftspolitik/armut-und-reichtum-warum-frauen-weniger-verdienen-als-maenner-11913313.html).
[14a] . W krajach OECD kobiety zarabiają średnio 25% mniej niż mężczyźni. W porównaniu z rokiem 2009 jest to wzrost o 3%.
Opr. OECD – Inequality in labor income – What are it drivers and how can it be reduced?
Opr. OECD – Inequality in labor income – What are it drivers and how can it be reduced?
http://www.oecd.org/eco/publicfinanceandfiscalpolicy/49417273.pdf, s. 7
[14b] . W Niemczech kobiety zarabiają ciągle o 20% mniej niż mężczyźni, licząc średnią.
http://www.spiegel.de/wirtschaft/soziales/frauen-verdienen-ein-fuenftel-weniger-als-maenner-a-859390.html
[15] Brak dobrych opracowań w Polsce utrudnia
wyciągnięcie jednoznacznych wniosków. Jednym z nielicznych dostępnych
publicznie opracowań jest praca pod red. Urszuli Feltynowskiej:
Równouprawnienie kobiet i mężczyzn na rynku praktyce, Wydz. Prawa i
Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2005. Omówienie
interesującej nas problematyki zaczyna się na stronie 7.
[16] Marshall, jeden z wybitniejszych ekonomistów, stawiał
tę kwestię niemal na ostrzu noża: „(It) tempts them to neglect their
duty of building a true home, and investing their efforts in the
personal capital of their children’s character and abilities“ (cytowany
za Pujol, Michelle A.: Into the margin! In: Barker, Drucilla / Kuiper,
Edith: Toward a Feminist, Philosophy of Economics. London: Routledge, S.
21-37). Wybitny amerykański ekonomista niewątpliwie był konserwatystą
lub przynajmniej republikaninem, dając amunicję feministkom jako
„obrońcy interesu patriarchatu”.
[17a], [17b] Teoretycznie optymalna sytuacja zatrudnienia
zakłada zawsze taka samą produktywność pracy kobiet I mężczyzn, ale
nawet to nie wystarcza, gdyż niezależnie od swojej własnej płci zarządca
firmy dyskontuje dodatkowe ryzyko związane z pracą kobiety. Gdyby
jednak skompensować to ryzyko jeszcze wyższą produktywnością u
kobiet, jedynym problemem byłby równy podział obowiązków domowych. Nadal
jednak pozostaje i pozostanie problematyka ciąży: co z kobietami, które
chcą dziecka? Potrzebują one oparcia albo w mężu/partnerze, albo w
rozwiązaniach społecznych , jak np. zasiłek, żłobek. Jak widzimy, to
drugie wyjście jest zapadnią „interwencjonistycznej spirali” (określenie
autorstwa liberalnego F.A. von Hayeka). Interwencje, podatki, kredyty,
regulacje, redystrybucje.
[18] Unia Europejska promuje mobilność zawodową
pracowników, w celu promowania integracji europejskiej i budowania
wspólnego rynku. Mobilność oznacza rozbijanie więzów rodzinnych, czego
konsekwencją jest to, że ludzie starzy nie mogą liczyć na opiekę ze
strony swoich dzieci. Wielu konserwatystów, a przede wszystkim
zwolenników dystrybucjonizmu, upatruje rozwiązanie tego problemu w
promowaniu firm rodzinnych i wzmacniania lokalnych struktur
ekonomicznych. Czy i jak jest to do wprowadzenia w kapitalizmie,
zwłaszcza w tak „wypaczonym” jak europejski postkorporacjonizm państwa
opiekuńczego?
[19] Jest to część całościowego zagadnienia
„dyskryminacji” w pracy: czy będzie to „dyskryminacja” osób
niepełnosprawnych, chorych na AIDS, czy też imigrantów, osób o innym
kolorze skóry, etc. Wzrastające ryzyko zatrudnienia jakieś osoby to po
prostu wzrastająca niepewność co do przyszłych kosztów (np. sądowych,
odprawy, płatnego urlopu) związanych z pracą danego pracownika.
Zaostrzanie przepisów (przy całym ich nawale i niejasności) ową
niepewność tylko wzmacnia.
Kuriozum, jakim jest fakt, że polityka „antydyskryminacyjna” obraca
się na rynku pracy przeciwko tym, którym miała służyć, sprawia, że
partie lewicowe jeszcze bardziej zaostrzają swoje żądania. Domagają się
jeszcze surowszego prawa i jeszcze surowszych kar, podczas gdy
konserwatyści i liberałowie z drugiej strony domagają się jeśli nie
kasacji, to gruntownej rewizji prawa „antydyskryminacyjnego”.
Koncentrowanie się na suchych faktach, mających usprawiedliwić jeszcze
„ostrzejszą” walkę klasową (między klasami płci) i omijanie tej
teoretycznej części zagadnienia wśród polskich feministek uniemożliwia
wielokroć racjonalną dyskusję.
[20] Wielu chadeków tęskni za ideałem rodziny z tzw. ery
kanclerza Adenauera. Jednakże nawet konserwatyści mogą mieć sceptyczny
lub umiarkowanie krytyczny stosunek do tego modelu. Wyrywa on mężczyznę z
małej rodziny, tak że realizuje się on prawie wyłącznie w ramach
społeczeństwa obywatelskiego (robi karierę, działa w różnych
stowarzyszeniach, rozwija swoje hobby), natomiast kobiety zostają
podzielone na dwie kategorie: zamknięte w domu żony, wspierające
mężczyznę w tym, aby mógł działać dla społeczeństwa obywatelskiego, oraz
kochanki, które często są kobietami wykształconymi, ale bezdzietnymi. W
systemie patriarchalnym zarówno kobieta, jak i mężczyzna działali na
rzecz rodziny, model niemiecki natomiast odciąga mężczyznę od rodziny, a
kobiecie zamyka drogę do instytucji społeczeństwa obywatelskiego. Warto
przypomnieć, że w Niemczech ciągle funkcjonuje pojęcie Rabenmutter,
którym określa się matkę, która nie jest w 100% skoncentrowana na
rodzinie; nawet podjęcie aktywności zawodowej w minimalnym zakresie
wystarcza, by taka kobieta została uznana za "matkę wyrodną" (por. Rabenmutter w angielskim opracowaniu: http://www.bbc.co.uk/news/business-12703897).
[21] O braku możliwości jakiegokolwiek kompromisu bez relatywizacji swojego stanowiska jeden z autorów pisze wyczerpująco tutaj:
http://prokapitalizm.pl/rzez-bez-kompromisow-czyli-ostatecznie-o-aborcji.html
Intencją, z jaką przygotowywano ten artykuł, nie było wszczynanie
kolejnej debaty nt. „słuszności aborcji” (a także w jakich przypadkach
jest ona dopuszczalna, bo przy ok. 50 przypadkach „granicznych” rocznie
dyskusja taka jest próbą „usprawiedliwiania nieusprawiedliwionego za
pomocą sprawiedliwie wątpliwego”). Było nią właśnie wykazanie braku
możliwości debaty i próby wyłączenia z niej wszelkich „kompromisowych” –
bez względu na to, czy podaje się on za konserwatystę, liberała,
lewicowca czy feministkę. Logika „kompromisu” jest nieubłagana i musi
prowadzić do dalszych ustępstw.
[22] http://prokapitalizm.pl/inzynieria-spoleczna-rozliczenie.html
Jeśli rekord na 100 metrów mężczyzn jest lepszy niż ten sam rekord na
100 metrów kobiet, powinno to wystarczyć za argument, dlaczego
mężczyźni są odsyłani do cięższych zajęć. Porównajmy wydajność
górnika-mężczyzny i górnika-kobiety i zobaczmy, kto np. przerzuci więcej
węgla do wagonu. Jest to ten sam powód, dla którego były dżokej nie
będzie startował w podnoszeniu ciężarów. Nie mówi się z tego powodu o
„dyskryminacji dżokejów”.
[23] http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,13287670,Pierwsza_taka_kontrola_w_Polsce__unikalna_w_skali.html
[24] Antypornograficzna histeria wśród feministek
rozpoczęła się w latach 70., głównie za sprawą Andrei Dworkin i
Catherine MacKinnon. „Dążenie do zakazania materiałów o treściach
pornograficznych było dla nich tak istotne, że pozwoliło nawet wejść w
sojusz z fundamentalistami religijnymi z Moral Majority i przeforsować
antypornograficzną ustawę w Indianapolis (która została ostatecznie
zniesiona jako sprzeczna z wolnością słowa). Wprowadzanie zabiegów
cenzorskich doprowadziło do szybkiego rozłamu w ruchu feministycznym –
powstawać zaczęły organizacje feministyczne sprzeciwiające się cenzurze
pornografii, nawet w samym Indianapolis środowisko feministyczne nie
poparły proponowanej przez Dworkin ustawy. Marcia Pally tak oto
skomentowała tego typu niefortunne sojusze: „Obie grupy uważają, że
usunięcie ze społeczeństwa słów i obrazów o charakterze seksualnym
zredukuje ilość gwałtów, kazirodztwa i przemocy wobec kobiet. Prawicowe
feministki dodałyby do tej listy napastowanie seksualne; religijni
fundamentaliści dodadzą seks międzyrasowy, homoseksualność, AIDS i
feminizm” – cyt. za Dobrusa Karkowiak,
http://pl.indymedia.org/pl/2009/11/48193.shtml
[25] Pornografię jako środek przedstawiający „męską
dominację” uznaje m.in. Kazimiera Szczuka, sztandarowa feministka
polska. Wywiad Marcina Mellera z Kazimierą Szczuką:
http://wywiadowcy.pl/kazimiera-szczuka/. Czytamy tam:
„Myślę, że przede wszystkim [Playboy] to pismo konsumenckie, a w tym sensie seksistowskie, bo kobieta jest właśnie przedmiotem konsumpcji, towarem, obok samochodów, ciuchów, gadżetów elektronicznych. (…) Nie chcę, żeby w Polsce jedynym głosem swobody seksualnej był PLAYBOY. Tam epatujemy golizną i tymi oskubanymi, plastikowymi dziewczynami, głosimy kult machismo, nabijamy się z głupich feministek, za mało atrakcyjnych dla prawdziwych mężczyzn (…)”.
„Myślę, że przede wszystkim [Playboy] to pismo konsumenckie, a w tym sensie seksistowskie, bo kobieta jest właśnie przedmiotem konsumpcji, towarem, obok samochodów, ciuchów, gadżetów elektronicznych. (…) Nie chcę, żeby w Polsce jedynym głosem swobody seksualnej był PLAYBOY. Tam epatujemy golizną i tymi oskubanymi, plastikowymi dziewczynami, głosimy kult machismo, nabijamy się z głupich feministek, za mało atrakcyjnych dla prawdziwych mężczyzn (…)”.
[26] Postawę „bezradnego sprzeciwu wobec totalnej
tolerancji” wyraziła w swoim znakomitym, choć emocjonalnym felietonie,
Marzena Gębala
(http://www.feminoteka.pl/readarticle.php?article_id=1053).
Polecamy także artykuł Wendy McElroy – A feminist overview of
pornography ending in a defense thereof, do przeczytania tutaj:
http://www.wendymcelroy.com/freeinqu.htm, tłum. Jakub Kantorski:
http://liberalis.pl/2007/12/27/wendy-mcelroy-feministyczne-spojrzenie-na-pornografie-oraz-jej-obrona/
[27] Youth in Europe, A Statistical Portrait, Eurostat 2009, s.39.
„European family patterns have evolved over the past decades and
today young people tend to remain longer in the parental household. Once
they have left the parental nest, they may choose to live either as
singles or to found a family of their own (thus to live in a consensual
union with or without a legal basis).”
In 2006, almost 30 % of women aged between 15 and 29 in the European
Union were living with a partner in the same household (see Figure 2.4).
This proportion was 18 % for young men of the same age. Among these
couples, a majority were living together in a legal union.
[28] Gegenwartsprobleme der Soziologie, esej
„Vereinzelung. Tendenzen und Reflexe“ w pracy zbiorowej na 80. urodziny
Alfreda Vierkandta, Akademische Verlagsgesellschaft ATHENAION, Poczdam
1949, s.61
„Jądro egzystencjalnej filozofii to społeczna atomizacja XIX. wieku”,
której powodem miała być „ślepota względem wartości”. W skrócie: w
nastawionym na walkę o przetrwanie kapitalizmie ludzie potrzebują w
ramach psychicznej równowagi mocnego poczucia przynależności do silnych
wspólnot, inaczej łatwo popadają w znużenie, apatię czy nałogi”.
[29] Choćby Suzanne Venker,
http://www.americanhumanist.org/HNN/details/2012-12-the-war-on-the-war-on-men,
czytamy: „Mężczyźni chcą kochać i chronić kobiety, a nie z nimi
rywalizować”.
[30] Znakomicie temat ujął rewizjonista liberalizmu i
liberalny konserwatysta Wilhelm Röpke. Sprzeciwia się on nie tylko
niszczeniu tabu, ale także komercjalizacji sfery intymnej człowieka:
„I tak rozszerza się to znużenie [mas] jak zaraza, zawsze tam, gdzie
zanikają prawdziwe, naturalne i stworzone duszy ludzkiej bodźce, łaski i
przymioty, które warte są tego, aby je przeżyć. Do tego należy miłość, której cała delikatność i poezja zostaje odebrana poprzez seksualne maniactwo
i która w końcu kończy w popiołach znużenia” (Wilhelm Röpke, Jenseits
von Angebot und Nachfrage, Wyd. Verlagsanstalt Handwerk GmbH, Düsseldorf
2009, s. 16, s.126-127).
„Cały czas, od rana do wieczora, wmawia się nam, że mamy pozbyć się
„uprzedzeń”, że powinniśmy się uwolnić od „tabu”, jak przystało na
postępowych ludzi (…), i nie widzi się, że w ten sposób przemielone pył
zostaje to, co właściwie stanowi o szkielecie człowieka jako istocie
duchowo-moralnej i społeczeństwie jako całości: sumie ostatecznych
przekonań, nakazów i zawartości wiary jego członków” (Wilhelm Röpke,
„Listy”, wyd. przez żonę Evę Röpke, Erlenbach-Zürich 1976, s.32).
Znakomicie koresponduje to z poglądami feministek, jak Kazimiera
Szczuka, prof. Magdalena Środa, i in . Można by nawet ironicznie
zapytać, czy w tych kwestiach feministki nie są „nieświadomymi agentkami
patriarchatu”.
[31a], [31b] Kinga Wiśniewska-Roszkowska, Eros myślący, Wrocław 1999, S. 120 -123:
„Ochrona środowiska, ekonomia, prawo, polityka to również dziedziny
bardzo odpowiednie dla kobiet, zgodnie z kobiecym instynktem opiekuńczym
i moralnym oraz kobiecym zmysłem praktycznym, zrozumieniem dla spraw i
potrzeb życia. Można by nawet przypuszczać, że dzięki tym psychicznym
cechom kobiety dużo bardziej nadają się do rządów niż mężczyźni ze swym
instynktem walki. (...) Bardzo ważnym kobiecym zadaniem byłby taki
udział w polityce i w rządach, który pozwoliłby skutecznie zapobiegać
wojnom, krwawym przewrotom i innym „męskim szaleństwom”. (…) skutecznie
[jest] to zło naprawiać przez obowiązujące prawa; kobiety muszą osiągać
wyższe kierownicze stanowiska i mieć odpowiednio znaczący udział w
ośrodkach decyzyjno-twórczych. A czy naprawdę chcą tego? Czy rozumieją
ogromną potrzebę tych działań?. W naszej męskiej, przez mężczyzn
tworzonej cywilizacji, imponuje wspaniały postęp techniki, a jak jest z
moralnością? Wojny, terroryzm, bandytyzm, drapieżny biznes, żerujący na
ludzkim zdrowiu i życiu to, można powiedzieć, zwyrodniałe instynkty
walki. (...) Nawet erotyzm ukształtowali mężczyźni wg swych potrzeb i
popędów, ustanawiając podwójną moralność, która przyznając im samym
pełna seksualna swobodę, a kobiety dzieliła jakby na dwie klasy: Czyste, przeznaczone na żony i matki, i nieczyste
– dla pozamałżeńskich męskich rozrywek. (...) Fakt, że prostytucja to
domena prawie wyłącznie kobieca, wyraźnie świadczy o moralnej niższości
mężczyzny. Bo tylko on może tak łatwo oddzielać popęd od uczucia i
płacić za chwile cielesnej satysfakcji, głęboko przy tym hańbiąc i
kobietę i erotyzm”.
Koresponduje to z biczującym się wręcz rachunkiem sumienia
(przechodzącym do wypowiadania się w imieniu mężczyzn) psychologa
niemieckiego, Wilfrieda Wiecka. Cytat z jego książki „Mężczyzna pozwala
kochać. Głód kobiety”, wyd. Książka i Wiedza 2010, s. 179:
„Nie chciałbym stwarzać wrażenia, że krytykuję społeczeństwo
globalnie jako system wartości patriarchalnych. Nie zależy mi na tym,
aby stwarzać alibi tym, którzy prace nad sobą uznali za bezcelowa.
Równie nie atakuje anonimowego mężczyzny jako jednostki dotkniętej
lenistwem umysłowym, arogancją, butą, tępotą i obłudą. (…) Te właśnie
elementy prowadza mężczyznę do zdesperowanych prób, aby wymóc na
wyimaginowanych lub sprowokowanych „wrogach” poczucie bezpieczeństwa,
spokój i pewność. Przymus zawarty w tej manii obrony ukazuje agresywną
mentalność, poprzez która mężczyźni we wszystkich krajach tworzą ludziom
nieludzkie i destrukcyjne warunki życia. Zbrojenia i przygotowania do
wojny są przedstawiane jako sprawa niezbędna, zniszczenie środowiska
jest tolerowane ze względów ekonomicznych, a zanieczyszczenie mowy
określa się jako cos uzasadnionego względami naukowymi. Również
rozpowszechniona na całym świecie fala terroryzmu w formie ataków na
znienawidzone systemy stworzone przez i dla mężczyzn dotyka zwykle
niewinnych ludzi. Zjawisko to świadczy o zorganizowaniu męskiej
nienawiści i żądzy zemsty. Ludzie cierpią wśród mężczyzn”.
Z drugiej strony, nawet krytyczna sytuacja materialna nie usprawiedliwia takich wydarzeń jak to:
http://natemat.pl/47279,polskie-modelki-pracowaly-jako-luksusowe-prostytutki-dla-szejkow-i-rosyjskich-miliarderow-zarabialy-tysiace-euro
Hazard moralny, jaki wiąże się z przyzwoleniem społecznym na „łatwe
wyjścia” (np. z powodu „podbramkowej” sytuacji materialnej kobiety),
może prowadzić do całkowitej relatywizacji i znieczulicy.
Usprawiedliwiane będą nie tylko takie właśnie przypadki prostytucji
podyktowane sytuacjami podbramkowymi, ale także nieukończeniem szkoły
czy po prostu „chęcią beztroskiego zarobienia szybkich pieniędzy”. Warto
wziąć to pod uwagę mimo, że argument nie jest za często podnoszony w
systemach społecznych opartych na „wolnej konkurencji różnych systemów
społecznych”.
[32] Szybki i dobry wgląd na tę kwestię daje opracowanie
Bożeny Witowicz, aczkolwiek brak moralnego stanowiska autorki
zdecydowanie psuje odbiór:
http://temida.free.ngo.pl/witowicz3.htm
[33] Szerzej jeden z autorów opisał to na serwisie „prokapitalizm.pl”:
http://prokapitalizm.pl/inzyniera-spoleczna-parytety.html
[34] Eliza Olczyk, Kamila Baranowska, Rzeczpospolita Weekend, 05-05-2012 piszą:
„Polacy postrzegają dziś feminizm jako zjawisko dość egzotyczne. Nic
dziwnego, biorąc pod uwagę to, że w mediach feministki występują przy
okazji kontrowersyjnych akcji, jak Dni Cipki czy wydanie książki o
aborcji dla nastolatek lub manif z okazji 8 marca”.
[35] Z tego samego artykułu: „Podczas tegorocznej manify
jednym z głównych haseł było ograniczenie roli Kościoła w życiu
publicznym. – Kościół jest jednym ze źródeł dyskryminacji kobiet i w tym
roku postanowiłyśmy na to zwrócić uwagę. Zrobiłyśmy to świadomie, bo
wiemy, że tego typu radykalne hasła przebiją się do mediów i
przynajmniej będzie jakaś dyskusja wokół naszych postulatów – tłumaczy
Piotrowska”. Kościół Katolicki przez lewicowe feministki wciąż jest
odbierany jako ostoja dyskryminacji kobiet.
[36] Dr teologii Elżbieta Adamiak w wywiadzie dla „Polityki” (5/6/2011):
„Nawet wtedy, gdy podstawowy sens życia tych kobiet sprowadza się do
rodzenia, to one wcale nie milczą. Począwszy od Sary, gdy aniołowie
zjawiają się pod dębami, żeby zapowiedzieć Abrahamowi narodziny syna, to
ona włącza się do rozmowy, choć nie była do niej zapraszana. Kolejne
bohaterki, jak Rachela, głośno domagają się od swoich mężów spłodzenia
potomka. Oczywiście męskiego, bo to świat patriarchalny i patrylinearny.
Anna, przyszła matka Samuela (bo jako taka przejdzie do historii),
w wielkiej rozpaczy, że nie ma syna, wygłasza tekst nazywany Magnificat
Starego Testamentu, bo jest to długa, piękna modlitwa; jej modlitwa.
Miejsc, w których kobiety mówią, modlą się, śpiewają, jest wbrew pozorom
sporo”.
Wyraźnie widać tutaj, że katolicki feminizm ma szansę na zyskanie
solidnej „teologicznej podbudowy”, mimo to sądząc ze sceptycznej reakcji
przeprowadzającej wywiad dziennikarki, furory raczej wśród feministek
nie zrobi. Konserwatywne wartości, katolicyzm oraz feminizm to dwa różne
światy, w warunkach kapitalizmu (wzmocnionego negatywnie przez
demokrację) skazane na starcie się ze sobą.
[37] Za promocję tej semantycznej mizerii odpowiadają
głównie amerykańskie feministki-zakonnice, jeden z wielu ciekawych
elementów amerykańskiej mozaiki społecznej. Feministyczne zakonnice są
jednocześnie chyba największymi dywersantkami na tyłach Kościoła
Katolickiego:
„Watykańska Kongregacja Nauki Wiary skrytykowała w swoim raporcie
amerykańskie stowarzyszenie żeńskich zakonów katolickich (Leadership
Conference of Women Religious- LCWR) twierdząc, że promuje ono radykalne feministyczne poglądy sprzeczne z wiarą katolicką.
Chodzi głównie o promocje homoseksualizmu, feminizmu czy domagania się
wyświęcania kobiet. Niedawno stowarzyszenie poparło proaborcyjną reformę
zdrowotną Baracka Obamy“.
Na tym przykładzie najjaskrawiej widać, do czego doprowadza „kapitulacja” wobec języka przeciwnika.
[38] Betsy Hart, felietonistka i autorka książki „It Takes
a Parent": „Wielu ludzi, w tym chrześcijanie, traktują feminizm jako
coś co jest agresywne, walczy z mężczyznami i unieszczęśliwia kobiety” –
pisze autorka, która jednak zwraca uwagę, że takie kobiety jak Palin i
Bachmann redefiniują pojęcie feminizmu, będąc nie tylko matkami i
konserwatystkami, ale na dodatek zajmując wysokie urzędy w państwie i
walcząc o ten najwyższy.
Podczas mowy wyborczej w 2010 roku Palin pierwszy raz nazwała się
feministką pro-life. Powiedziała, że źródłem jej sukcesu jest
przywiązanie do wartości chrześcijańskich i feministycznych. Palin
nawoływała również do powrotu do korzeni feminizmu. „Pierwsze feministki
były kobietami wierzącymi i powoływały się często na Biblię oraz słowa
Jezusa o kobietach” – pisze Janice Shaw Crouse, prezes The Beverly
LaHaye Institute at Concerned Women for America”.
[ źródło: http://www.fronda.pl/a/odrodzenie-chrzescijanskiego-feminizmu,14373.html ]
[39] http://www.pch24.pl/rocznicowa-kompromitacja,11606,i.html#ixzz2I2L75ocD
[40] http://www.konserwatyzm.pl/artykul/5489/feministki-tkwia-w-iluzji, „Każdy błąd traktowany jest jako męski”.
Tłum. Kamil Kisiel, źródło oryginalne: Frankfurter Allgemeine Zeitung, 30.10.2012.
[41] Artykuł Aleksandry Malanowskiej mówi o problemach
takich jak np. urlop macierzyński, mężczyzna jako ofiara przemocy
domowej. Widzimy tutaj jednak niemożność wyjścia poza pewien schemat. Te
same problemy, jakie mają kobiety, mają mężczyźni i należy je
rozwiązywać via państwo, czy też zmianę wzorców społecznych.
http://www.we-dwoje.pl/maskulizm;-;walka;o;rownouprawnienie8230;;mezczyzn,artykul,11872.html
Subskrybuj:
Posty (Atom)