W
tym roku mija 1 700 lat od wydania przez cesarzy Konstantyna Wielkiego
oraz Licyniusza edyktu mediolańskiego, który zaprowadzał wolność
wyznania w Cesarstwie Rzymskim. Dzięki niemu chrześcijanie mogli
wyznawać swoją religię bez przeszkód. Rocznica ta jest dobrą okazją,
żeby zadać pytanie o kwestię tolerancji: czym jest i jaka powinna być
jej rola w polityce.
Pytanie
jest o tyle istotne, że „tolerancja” należy do pojęć, które obecnie są
bardzo nadużywane. Zwolennicy ideologii politycznej poprawności nadali
„tolerancji” znaczenie, które rzekomo jest jedynym możliwym. A tak wcale
nie jest.
Uwagę na
to zwrócił Jan Paweł II Liście Apostolskim Motu Proprio, ogłaszającym
św. Brygidę Szwedzką, św. Katarzynę ze Sieny i św. Teresę Benedyktę od
Krzyża Współpatronkami Europy. Papież słusznie wskazał w nim na to, że:
„Aby
zbudować nową Europę na trwałych fundamentach, nie można jedynie
odwoływać się do interesów ekonomicznych, które czasem łączą, kiedy
indziej jednak dzielą, lecz trzeba się oprzeć na autentycznych
wartościach, mających podstawę w powszechnym prawie moralnym,
wszczepionym w serce każdego człowieka. Gdyby Europa mylnie utożsamiła
zasadę tolerancji i szacunku dla wszystkich z obojętnością etyczną i
sceptycyzmem wobec nieodzownych wartości, weszłaby na niezwykle
niebezpieczną drogę, na której prędzej czy później pojawiłyby się pod
nową postacią najbardziej przerażające widma z jej przeszłości” (www.karmel.pl).
Papież
wskazał na to, że tolerancja wcale nie oznacza relatywizmu, z którym
teraz często, i mylnie, jest utożsamiana. Tolerancja oznacza
powstrzymanie się od stosowania przemocy w stosunku do osób myślących
inaczej. Jednocześnie nie znaczy to, że należy wszystkie poglądy uznawać
za prawdziwe.
Jak
słusznie wskazał grecki filozof Panagiotis Kondylis, podstawą
niezideologizowanej koncepcji tolerancji jest właśnie przyjęcie tezy, że
istnieje jedna prawda, i że wszyscy wyznający sprzeczne poglądy nie
mogą mieć racji. Bo czym jest tolerancja w społeczeństwie, które wyznaje
zasadę, że każdy ma prawo mieć swoją prywatną prawdę? Jest tak naprawdę
pozostawaniem w całkowitej obojętności wobec pytań, które ludzkość
stawia sobie już od kilku tysięcy lat. Niezideologizowana zasada
tolerancji ma więc umożliwić wspólne poszukiwanie prawdy, tak aby to
siła racji, a nie racja siły rządziła przestrzenią publiczną.
Sprawa
jest o tyle istotna, że od pewnego czasu środowiska lewicowe próbują
dokonywać „autorskiej interpretacji” nauczania Kościoła, nadając
pojęciom używanym przez Kościół nowe znaczenia, a tym samym deformując
jego nauczanie. Dotyczy to także pojęcia tolerancji i miłości bliźniego,
czego przykładem jest fragment tekstu opublikowanego przez „Gazetę
Wyborczą” w związku ze sprawą wykładu prof. Braumana na UWr:
„Dlatego
dziwi mnie milczenie Kościoła w takich sprawach. Kościoła, którego
jednym z głównych przesłań jest przykazanie miłości bliźniego. Kościoła,
który ma fantastyczne możliwości, by poprowadzić krucjatę przeciw
nienawiści. Czemu Episkopat nie wystosuje listu pasterskiego? Czemu
księża nie przemówią z ambon przeciw temu złu, które się dzieje tak
blisko nich? Regułą powinna być natychmiastowa reakcja miejscowego
biskupa. Kościół ma jeszcze jedno potężne narzędzie do wykorzystania w
tej długiej i niełatwej krucjacie – lekcje religii. Tam powinno się
wykorzeniać nienawiść, w duchu chrześcijańskim uczyć tolerancji. Mądrych
ludzi, którzy taki program wychowawczy mogliby napisać, nie brakuje.
Trzeba tylko chcieć" (http://wyborcza.pl/1,75968,14162276,Milczenie_Kosciola.html#ixzz2XDP6RggJ).
Autor
tekstu apeluje o to, by Kościół włączył się w lewicową krucjatę
przeciwko „mowie nienawiści”, która przez to środowisko jest definiowana
zgodnie z ideologią relatywizmu. Koncepcja ta zakłada, że każde
przekonanie jest równouprawnione, a jakakolwiek krytyka innych przekonań
jest właśnie przejawem „mowy nienawiści” (oczywiście poglądy prawicowe
są „równouprawnione inaczej”…). Na taką interpretację pojęcia tolerancji
Kościół oczywiście zgodzić się nie może, gdyż stoi na straży
stanowiska, że nie wszystko dla człowieka jest dobre i że należy
przestrzegać ludzi przed tym, co może im zaszkodzić. Natomiast koncepcja
tolerancji narzucana naszemu społeczeństwu przez środowiska lewicowe
tak naprawdę doprowadzi do stanu rozkładu racjonalnej dyskusji jako
takiej, bo o czym można dyskutować, jeśli każdy ma prawo mieć swoją
własną prywatną prawdę, a nie można dojść do prawdy obiektywnej? Co
najwyżej można się do siebie uśmiechać i wzajemnie sobie przytakiwać –
nawet jeśli adwersarz zrobi coś, co ewidentnie mu szkodzi. Zwrócenie mu
uwagi byłoby już przecież przejawem „mowy nienawiści”…
Ze względu
na to, że w tej chwili to lewicowy ideolodzy sprawują
medialno-kulturową dyktaturę, w powszechnym uzusie językowym pojęcie
tolerancji nabrało takiego właśnie relatywistycznego znaczenia. Ci,
którym bliskie jest klasyczne, niezideologizowane rozumienie pojęcia
tolerancji, mają dwa wyjścia. Albo powinni zupełnie zrezygnować z jego
używania – gdyż inaczej będą notorycznie błędnie rozumiani – i zastąpić
je przez inne, np. pojęcie szacunku. Albo przystąpić do batalii o język i
starać się o powrót do używania go w pierwotnym znaczeniu.
Inną
strategią byłoby oczywiście pokazywanie, jak mało tolerancyjne są same
środowiska lewicowe w stosunku do osób posiadających inny światopogląd
niż one. A ten ich brak tolerancyjności bierze się z bardzo prostego
powodu: twierdzenie, że prawdy nie ma i każdy ma prawo do posiadania
swojej prywatnej prawdy, jest przecież twierdzeniem, które rości sobie
prawo do tego, by być prawdą uniwersalną… A każdy kto je krytykuje, jest
w oczach lewicy oszołomem, który jeszcze nie uwolnił się od
konserwatywnych stereotypów… A z oszołomami lewica nie dyskutuje, tylko
ich zwalcza. Pardon, wyzwala ich z fałszywej świadomości… Tylko co to ma
wspólnego z tolerancją?